Bōł chop, niy ma chopa
O pierwszym napisanym na potrzeby teatru przez Szczepana Twardocha utworze pisze Karol Kleczka
Szczepan Twardoch wszedł do teatru wraz z drzwiami, co najlepiej widać po wiodących spektaklach Teatru Śląskiego. Zaczął Drachem w reżyserii Roberta Talarczyka, pierwszego Ślązaka-dyrektora katowickiego teatru. Potem Pokora, również reżyserowana przez Talarczyka, ale już z tekstem adaptowanym przez samego pisarza. Do pełniejszego obrazu trzeba dodać Dracha raz jeszcze, ale w wersji operowej w kompozycji Aleksandra Nowaka (również Ślązak), z librettem pisarza z Pilchowic. Złośliwi powiedzą, że Twardoch ma patent na przetwarzanie, ale będą gadać głupoty i może niech lepiej na tego Dracha do teatru pójdą. Drach odbił się od literackich krytyków rozochoconych Morfiną i nie powinno to dziwić, bo to tekst trudniejszy, polski czytelnik musiał się dodatkowo zaprzeć żeby przejść przez śląską epopeję („o co chodzi z tym smokiem? to ten smok tam spod ziemi gada?” – takie to są pytania), zatem mogą pojawiać się opinie głoszące, że teatralizacja wprowadza do tekstu pewną obrazowość, ale to też jakaś banalizacja pracy śląskiego pisarza, który znalazł dobrych partnerów do wzbogacania własnej twórczości o nowe formaty.
W duet z Talarczykiem wchodzi ponownie w Byku, najnowszym tekście Twardocha, będącym już samodzielnym dramatem. Tym razem Talarczyk na scenie wciela się w głównego bohatera Roberta Mamoka. Twórcy źródłowego tekstu i spektaklu, który mu towarzyszy, podkreślają, że Byk był napisany z myślą o Talarczyku, ale nie sposób ocenić bez obejrzenia spektaklu, jak ten pomysł się udał. Zresztą nie mam nawet kompetencji do takiej oceny. Dlatego siadam do Byka jak do kolejnego tekstu Twardocha, którego twórczości przyglądam się z żywym zainteresowaniem, a każdy kolejny jej przejaw witam z dużą życzliwością. Też jestem Ślązakiem i jako Ślązak jestem dumny, że mamy takiego rzecznika jak Twardoch, który doszedł do tak silnej pozycji w polskim dyskursie, żeby teraz z samego jego środeczka wykładać, nieraz wywołując apopleksję u odbiorców, na czym ten Śląsk polega i czemu koniec końców Polak Śląska nie zrozumie.
Byk od twardochaliów wręcz pęka, bo zaczynając od wątków mniej ważnych, to krytyczne, zewnętrzne spojrzenie na polskość, również się w nim znajduje. Twardoch wprost wpisuje w Mamoka zarzucany samemu pisarzowi symetryzm, stanie okrakiem i niechęć do tradycji polskiego inteligenta (którym ani Twardoch, ani fikcyjny Mamok nie są). Jest śląskość i jej nieprzekładalność na polski światoobraz, która musi spowodować wewnętrzny konflikt bohatera. Są w Byku postkonserwatywne rozliczenia z salonem, ale i prekonserwatywne pragnienia bycia przez salonowców akceptowanym. Jest umiłowanie pogrążenia w pustce ogłuszająco cichej i ciemnej. Są nawet ćwiczenia fizyczne, tężyzna i rośnięcie w bicepsie. Jest więc Byk syntezą z Twardocha – nie tylko powieściowego, ale też publicystycznego, Robert Mamok zawiera w sobie złożoność tez, które śląski pisarz powtarza, z których jest znany i którymi karmi czytelników.
Choć bohaterom Twardocha przypisywany jest maczyzm, to nawet gdy zakładają go jak zbroję, ostatecznie zostają zdemaskowani ze swoimi przebierankami. Nie inaczej jest z Mamokiem, będącym zapewne najsłabszym twardochowskim protagonistą, którego poznajemy w samym sercu jego życiowej porażki. „Wszystko wy mie umarło” – pada z ust tego niemalże trupa, w słowach kierowanych do uszu milczącego jak grób opy Mamoka, drugiego równorzędnego bohatera dramatu. Mamok mierzy się nie tylko ze śmiercią publiczną spowodowaną skandalem z jego udziałem, ale przede wszystkim z powolną agonią, samobiczowaniem witkami tradycji i twardej, wręcz przerysowanej męskości.
Zarówno Robert, jak i opa Mamok, są uwikłani w formy, z których nie upiecze się jednego chleba. Opa nie musi wiedzieć czego trzeba żeby być chopem, bo on nim po prostu jest. Miał tak twardą rękę, że nawet nie musiał jej podnosić by mieć posłuch u całej rodziny, którą zarządzał nie krzykiem, lecz milczeniem. Jego wnuk nieustannie buduje siebie w odniesieniu do przodka. Gęba mu się nie zamyka, Byk to jego apologia pro vita sua. Twierdzi, że zawdzięcza to, kim jest dziadkowi, lecz w słowach tych słychać raczej niezrealizowane pragnienia i deklaracje. Robert Mamok chce być bykiem, którego widział w opie, lecz jest cielęciem i dopóki trwa w cieniu dziadka, z tego cielęctwa nie wyjdzie.
Próby wcielenia formy męskości są znajome (zdobyć ją pieniędzmi, pozycją społeczną, władzą czy szacunkiem), ale i groteskowe, skoro każda z nich to w oczach przodka tania waluta. Dziadek niewzruszenie, niczym posąg, przyjmował ciosy losu, lecz miał serce nie z ciała, a kamienia. W sercu Roberta jest cierpienie i dziecięce pogubienie pięćdziesięciolatka nadal zaskoczonego tym, że jego ojciec inaczej rozmawiał z kolegami z szychty niż z własnym synem. Nie ma w tym nic rozczulającego, jest trudna do przełknięcia gorycz słuchania monologu mężczyzny, który choć gada, to jakby go już nie było. Byk pozostawia czytelnika bez większej nadziei na przełamanie ciężaru formy przez akceptację losu przez Mamoka. Męskość nie zostanie podbita przez bohatera rozedrganego, skazanego na bycie hybrydą, żyjącego zawsze w jakimś pośrodku. Był chłop, nie ma chłopa, tylko tych chłopów dwóch było, nie jeden.
Szczepan Twardoch, Byk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, s. 112