Czarna ręka, zsiadłe mleko (fragment)
Dziś z kolei publikujemy fragment tomu opowiadań "Czarna ręka, zsiadłe mleko" Katarzyny Szaulińskiej, który ukazał się nakładem wydawnictwa Filtry.
Zsiadłe mleko
Umierający człowiek ciągnie do ziemi, brzękną mu nogi i puchnie brzuch. Zsiada się jak mleko. Na dole twaróg, na górze serwatka.
I teraz ona bierze chusteczkę i ociera z tego całego nabiału usta, a jej uśmiech jest tylko szkicem na czaszce, jak wyskubana i narysowana na nowo brew. Poszerza się, aż się obije o uszy. Przedziałek też się poszerza i cała głowa staje się przedziałkiem. Trzeba ją zawinąć w turban, żeby nie zmarzła. Ciało trzeba zawinąć w szlafrok w kolorach życia i miłości – różowym, błękitnym i żółtym. Wzór na szlafroku jest w uśmiechnięte serca. I w misie. Misie też się uśmiechają, a kiedy to robią, od środka pożera ją nowotwór: zjada bogate w żelazo mięśnie i pełne wapnia kości.
Człowiek ciągnie do ziemi i przypomina trójkąt – szeroka podstawa i maleńki wierzchołek. Struktura wieku i płci populacji, przez takie nowotwory jak jej, też zaczyna przypominać trójkąt. Rak wżera się w nią na wysokości „kobieta lat 51”, więc pasek „kobieta lat 52” będzie krótszy. Piramida zdrowego żywienia jest w tym przypadku bezradna.
Kiedy wchodzę do jej pokoju po raz pierwszy, tańczy do radia, dla równowagi oparta o szpitalną szafkę. Cały szlafrok porusza się w rytm jej bioder. Ciężar przeskakuje z jednej obrzmiałej nogi na drugą, maleńka łysa główka kiwa się na boki. Takie tańce też są dla zdrowia, trochę ruchu, żeby ciało nie zaczęło sztywnieć.
–Mój trzeci dzidziuś – śmieje się, wskazując na brzuch, spuchnięty od niewydolnej wątroby.
Taki brzuch swoje waży, uciska jelita, obciąża kręgosłup. W zeszłym tygodniu spuściliśmy z niego cztery i pół litra, ale znowu się nazbierało. Wbijam igłę. Aspiruję, znieczulam, zakładam wenflon i podłączam wężyk. Zaczyna kapać. Ciepły biały płyn podobny do mleka. Wypełnia trzylitrowy słój, biorę nowy. Myślałby kto, że ucieka z niej życie, ale ona czuje się coraz lepiej.
Moja technika dojenia to uciskanie brzucha i manipulacja pozycją pacjentki. W ten sposób przez rurkę płynie coraz więcej, pięć kartonów tego mleka. Tymczasem rozmawiamy o smaku cytryn z Tesco w kolorze bahama yellow, tak słodkich, że jadła je plastrami, tylko troszkę cukru na wierzch i już. Mówi mi, gdzie w Warszawie jest Kaufland i że Lidl to najgorsze, co może być. Tyle rzeczy się dowiedziałam od umierającej osoby.
–W tym roku mieliśmy jechać na ferie w góry – mówi jeszcze. – A tu proszę, gdzie wylądowałam. Nieważne. Pojedziemy za rok.
Nie mamy jej nic więcej do zaoferowania. Żadnej terapii, tylko leki przeciwbólowe. Lżejsza o pięć litrów opuszcza szpital. Kierunek „dom”. Potem uda się w kierunku „ziemia”. Niestety nie w góry, jak chciała.
Ale to jeszcze nie koniec. Istnieją sposoby przetrwania.
Pomyślcie. Fakt pierwszy: ilość materii na świecie jest ograniczona. Fakt drugi: kapusta jest zadziwiająco bogatym źródłem wapnia. Skąd wapń w kapuście?
Odpowiedź jest mało apetyczna, ale daje nadzieję. Niedojedzone przez nowotwór kości pani bahama yellow zostają rozłożone przez bakterie na pierwiastki, między innymi wapnia. Na cmentarzu nie sieje się jadalnych warzyw – ale dla pierwiastków to nie problem. Przemieszczają się swobodniej niż wyobraźnia. Kapustę zjedzą dla zdrowia jacyś ludzie. Jakaś kobieta znajdzie w niej dzidziusia i zacznie dla niego wytwarzać mleko. Prawdziwe, nie płyn z chorego brzucha.
Może to będę ja.
I jeszcze jedno. Dając tej kobiecie wypis ze szpitala, postanawiam zostać psychiatrką, a nie lekarką od ciała. Mam wtedy poczucie – błędne – że łatwiej wygrać z pragnieniem śmierci niż z nowotworem.
W ten sposób jakaś cząstka tej kobiety staje się mną, co jest dla nas obu metodą ocalenia.
Raport z dyżuru
Raport z dyżuru Dzwonią i mówią, że wydarzyło się coś strasznego.
Fartuch na grzbiet, parę przekleństw z żalu nad przerwanym snem i na oddział, w pidżamie, kreski zrobione w biegu, ale zawsze lepiej tak niż bez makijażu. Jak już patrzeć na zgrozę, to nie gołym okiem.
No biegnę. Metalowe drzwi bez klamek, na korytarzu pustka ogrzana światłem z palarni, dwie pielęgniarki i sanitariusz. Stan jest niski, nie ma dostawek na korytarzu, wszyscy leżą na siedmioosobowych salach.
–Pacjent nam się powiesił – szepcze przerażona pielęgniarka.
–Ale na śmierć? – pytam, bo nie dalej jak miesiąc temu odcinaliśmy jednego, wtedy skutecznie, od ładowarki, którą okręcił wokół kraty. – W sensie: do końca się powiesił?
–Do końca – odpowiada. I dalej, jaki to był dobry, miły, uczynny człowiek. Sanitariusz wtóruje, krzesła mi układał, zagadywał, dawno takiego pacjenta tu nie mielim. Dusza człowiek.
–Ścichapęk – wzdycha druga pielęgniarka. – Tacy to najgorsi. Nie miał ścisłej obserwacji, nikt go nie podejrzewał.
Prowadzą mnie do męskiej toalety i pierwsze, co widzę, to noga w czarnym dresie. Ta noga to początek masywu, czubek góry lodowej. Wchodzę, choć ciary pełzają na plecach, ale nie wolno mi nie wejść. Nie mnie, nie przy nich, nie na dyżurze.
No jest. Odcięty już. Przy mocowaniu rury do ściany kikut czarno-białego sznurka. Poniżej głowa jak z wosku, takiego bez zapachu, jak z gromnic, żółtego z nutą kościelnego fioletu. Wielka, ciężka głowa. Na zajęciach z sądówki mówili: pięć kilo, wystarczy, żeby zacisnąć pętlę. A pod głową szyja, macam, brak tętna. I jest zimny, zimny jak świeca, i tak samo gładki, i sztywny.
Nie trzeba wielkiego wykształcenia, żeby stwierdzić zgon.
–Hydroksyzyny chciał więcej, to dostał. I loperamid na biegunkę. Mówiłam, żeby przyszedł, jakby coś się działo – lamentuje pielęgniarka, ale bez łez, raczej ze strachem.
Zamykam się w dyżurce i dzwonię do rodziny. Jest pierwsza w nocy. Nikt na studiach tego nie uczy. Odbiera zaspana kobieta.
–Proszę pani – mówię i dopiero potem się przedstawiam. – Lekarz dyżurny, dzwonię z bardzo przykrą wiadomością, pacjent się powiesił.
A tam tylko krzyk. Połączenie zostaje zerwane, to dzwonię znowu, chociaż nie chcę. Proszę jeszcze raz mnie wysłuchać, ale czy to nie pomyłka, jednak nie, to czy teraz przyjeżdżać, czy rano, lepiej rano, więc rano, ale czy to na pewno nie pomyłka?
Żeby zagłuszyć lament, czytam notatkę o tym człowieku do rany przyłóż. Alkohol, długi, konkubina, nowa rodzina, alimenty, lepki w kontakcie, wielomówny, zmienny afektywnie, myśli samobójcze bez tendencji do realizacji. A jednak tendencja się pojawiła. Kolejny krzyk w słuchawce, znowu szloch.
Tymczasem pielęgniarki wołają sanitariuszy na wywózkę, pakują ciało w metalową trumienkę. Tymczasem myślę, żeby zadzwonić na policję. Tymczasem ktoś przypomina sobie, że ciało musi jednak zostać na oddziale dwie godziny, więc tylko przewożą go do pokoju socjalnego, żeby żaden z pacjentów nie natknął się na zwłoki przy okazji nocnego siku.
Rozmowa z kobietą się kończy. Teraz policja. I kolejna epopeja. Pierwszy patrol mówi, że tu trzeba profesjonalistów. A na nich się czeka – od pół godziny do trzech. Papiery zgonowe wypełnione, chcę wyjść stamtąd chociaż na chwilę. Idę się położyć.
Chciałabym zasnąć, ale myślę o tym, że dzisiejszy dzień miałam spędzić z dziewczyną. Przypominam sobie, jak kiedyś, w dawnych, złych czasach, chciała się przeze mnie zabić, i widzę ją w oddali, ulepioną z gromnicznego wosku. Unosi się w wannie, pusta od krwi, zimniejsza od wody. Leciutka. Nie widzę czerwonych śladów na łazienkowej posadzce, tylko tę wodę. Myślę o wróżbach z wosku, lanych przez klucz, niepodobnych do niczego kształtach rzucających cień psa, człowieka, buta. Ostatni raz robiłam to jeszcze w gimnazjum. Poparzone palce, ubrudzony obrus, migocząca świeca.
Potem próbuję myśleć, że ona jednak żyje i że tu jest. Ciepła.
Dzwoni telefon. Są.
Miły policjant spisuje zeznania, każe literować nazwy leków, poprawia mnie, że to nie powieszenie, z wysokości, tylko zadzierzgnięcie się własną głową i że inny jest mechanizm z wysokości, przez podwichnięcie kręgów, a inny własną głową, przez odcięcie dopływu krwi.
–A jak się nie zwichnie od razu, to jest koszmar, dusi się, nogami wywija na sznurku, popuszcza stolec, mocz, dramat – ożywia się policjant. Widać lubi swoją pracę.
Świta mi coś na ten temat z zajęć z sądówki, ale dla pewności sprawdzam na Wikipedii. Wygadywał kompletne bzdury. Może chciał się popisać, bo miałam pomalowane oczy. Jego kolega zrobił fotografie dla prokuratury, zebrał odciski palców.
„Nie znałam pacjenta”, mówię. „Był nowy, ja tu tylko dyżuruję, nie jestem z tego oddziału”.
W historii choroby: „Mówi, że myśli o śmierci, ale nie zrobiłby tego”. Nie widziałam go żywego. Ciało wynoszą faceci w kurtkach z napisem „Zakład Pogrzebowy Styks”. –Mają umowę z Zakładem Medycyny Sądowej – uspokaja mnie policjant, wręczając do przeczytania moje zeznania. Cóż za składnia i ortografia. Bezbłędne. Podpisują mi papier, że zabrano ciało.
Tymczasem słońce powoli podnosi się, zmienia kolor naszych twarzy. Trochę zeszło, piąta rano. Żegnamy się zrezygnowani, ale z lekkim uśmiechem. Taka praca.
Po dwóch godzinach, które przesypiam bez snów, zjawia się konkubina. Jest mała, ma zniszczoną twarz i czerwony sweter z golfem, na golfie łańcuszek, medalik z Matką Boską. „Swój obecny związek ocenia jako satysfakcjonujący” – kołacze mi w głowie wyjątek z historii choroby.
–Czemuście go nie upilnowali? – pyta, płacząc.
Choć wiem, że to nie pytanie, tylko krzyk uformowany w kamień, tłumaczę się, przepraszam, mówię o ścichapękach, ścisłych obserwacjach, o zapewnieniach, że tego nie zrobi.
–Przyszedł tu, żebyście mu pomogli – łka kobieta.
Te słowa też musiały paść. Bolą, ale trzeba je wziąć na klatę, nie dyskutować, tylko kiwać głową, racja jest po stronie śmierci, wina też, ale na razie musimy się nią poprzerzucać. Kobieta potrzebuje tę winę wyrzygać na mnie, a ja muszę ją, technicznie mówiąc, kontenerować. Pomieszczać. Kiwać głową jak piesek na tylnej szybie samochodu. Nadstawiać drugi policzek. Wiem, że taka kolej rzeczy.
–Nie zabieracie im sznurówek, nie robicie kontroli, co to w ogóle za szpital!
–Powiesił się na takiej białej tasiemce. To nie była sznurówka – informuję ją, w sumie bez sensu.
–Sznurek od dresu. Tylko tam nie zajrzałam – mówi coraz wolniej i ciszej, drżą jej wargi. Wie, że szpitalowi nic do tego, za dresy odpowiada rodzina. Punkt dla mnie. Satysfakcja. I zaraz wstyd, mogłabym sobie oszczędzić.
Przypominają jej się różne rzeczy. Mówiła mu wczoraj, że pójdą na spacer, bo ładna pogoda, a on na to, żeby zadzwoniła wpierw do oddziału, bo jego może już nie być. Powiedziała mu: „Zbychu, bez żartów!”. Tylko się zaśmiał. Słucham tego cierpliwie.
Moja empatia to ładnie wypełnione papiery, ksero karty zgonu, spisany na karteczce telefon do Zakładu Medycyny Sądowej. W kopercie lorafen gratis, cztery tabletki, wystarczy, żeby się uspokoić, żeby się zabić – za mało. Przepraszam i do widzenia.
Wsiadam na rower, jest słońce. Jadę zjeść śniadanie z dziewczyną, potem pójdziemy pić prosecco i palić papierosy. Za dwa dni stłukę szklankę i będę nad nią ryczeć jak dziecko, jak dziewczynka. To za wisielca, którędyś, kiedyś musi to ze mnie wyjść. Gorzej, jeśli nie. Wtedy gromniczne brzemię osadzi mi się pod skórą. Będę chodzić cięższym krokiem, coraz bliżej ziemi.
Impregnowana, jeszcze bardziej nieprzemakalna.