Czytanie jak perystaltyka
[Felieton] Jan Bińczycki wyjaśnia, jak to jest codziennie spotykać czytelników i czemu trzeba dać im spokój
Czytanie nie jest sexy, nie zbawia świata, nie wpuszcza do elity, nie wdrukowuje (nomen omen) mądrości do głów, nie wyróżnia ludzi subtelnych wśród tłuszczy, nie decyduje z kim warto pójść do łóżka. Jest dobre, zdrowe i ważne. Tak jak zdrowa dieta, sport i poprawna perystaltyka.
Co roku z chwilą publikacji raportu o stanie czytelnictwa (najnowszy tu: shorturl.at/brsQ5) społecznościowe bańki rozgrzewają się z powodu niezbyt (z reguły) imponujących wyników Polaków w czytaniu. Jedni piszą, że oto tłuszcza gardzi literaturą i durnieje. Inni protestują przeciw takim uogólnieniom i szerzeniu klasistowskich stereotypów w imię modnego ostatnio demonstrowania solidarności z ludem (które bywa tym gorętsze im mniej z rzeczonym ludem ma wspólnego osoba obnosząca się swoją szlachetnością). Jedni i drudzy nie mają racji. Co roku świerzbią mnie palce, by napisać w tej sprawie złośliwy komentarz. I zawsze odpuszczam, bo uznaję, że nie ma sensu brać udziału w potyczkach snobów z tej czy innej bańki. Tym razem postanowiłem odezwać się i skomentować wyniki pomiarów Biblioteki Narodowej, a przy okazji podzielić się kilkoma własnymi spostrzeżeniami.
Prawo do zabrania głosu w tej sprawie przyznałem sobie z powodu zatrudnienia. Od siedmiu lat pracuję w bibliotece publicznej. Wybrałem to miejsce pracy ze względów etosowych. W poprzednich robotach płacili więcej, ale za rzeczy z których nie jestem dumny. Potraktowałem wybór nowego zawodu jak spłatę długu wobec społeczeństwa i okazję do zrobienia czegoś pożytecznego. Zresztą, za minimalne (do niedawna dosłownie) stawki. Przez wiele lat podstawowa praca nie pozwalała mi żyć ciesząc się różnymi wygodami i zmuszała do szukania dodatkowych zajęć. Ale dawała nieosiągalną gdzie indziej codzienną satysfakcję ze służby społeczeństwu i kulturze narodowej na pierwszej linii frontu. Jakkolwiek górnolotnie i pretensjonalnie by to nie brzmiało.
Praca bibliotekarki* przypomina obrazki znane z pozytywistycznych nowelek a jednocześnie: stanie za barem, sklepowym kontuarem, czasem udzielanie porad w ośrodku pomocy społecznej lub zgoła siedzenie w konfesjonale. Zapewnia kontakt z niemal pełnym przekrojem społecznym: od profesury po bezdomnych. Biblioteka nie jest świątynią kultury ani centralą oświaty ustawicznej, choć czasem nią bywa. Stanowi połączenie instytucji kulturalnej z centrum społecznym, przybytkiem rozrywki oraz instytucją pomocową. W przed pandemicznych czasach gros obsługiwanych użytkowników (tak nazywa się czytelników w branżowej nomenklaturze) stanowili ludzie chcący przepędzić czas. Zapełnić z pożytkiem lukę między zajęciami na uczelni, znaleźć sobie coś do czytania na weekend, poszukać pracy w internecie lub gazetowych ogłoszeniach, a często po prostu posiedzieć pod dachem w cieple i w miarę przyjemnych warunkach. W związku z obostrzeniami sanitarnymi wynikłymi z epidemii, te socjalne funkcje uległy ograniczeniu. Obecnie do biblioteki przychodzi się zwykle po to by wypożyczyć lektury na kolejny miesiąc, otrzymać kody dostępu do baz ebooków lub wymienić niechciane książki w ramach bookcrosingu. Niewidomi otrzymują książki brajlowskie lub audiobooki na dowóz.
Ośmielam się na bazie codziennych kontaktów z czytającą populacją Krakowa wysnuć kilka ogólnych wniosków. Choć mogą wybrzmieć jak „dowody anegdotyczne”, zapewniam, że to nie tylko własne obserwacje, ale i twarde dane. Bo w bibliotekach gromadzi się rozbudowane statystyki.
Co czytają Polki i Polacy których codziennie spotykam w robocie? Oprócz literatury popularnej oraz żelaznego, choć zmiennego i kurczącego się kanonu literackiego, chętnie sięgają po literaturę faktu. Reportaże cieszą się od lat niesłabnącym powodzeniem. Można odnieść wrażenie, że zdetronizowały beletrystykę. Gdy zamówiłem sobie z wypożyczalni kilka komiksów o Batmanie trochę się wstydziłem przed koleżanką, więc kiedy mi je wydawała bąknąłem coś o tym, że „wiesz, to tak dla relaksu, na wymóżdżenie”. „Daj spokój, przecież niecodziennie można sięgnąć po reportaż z Czarnego!” – odpowiedziała, co zabrzmiało jakby uznawała go za wyznacznik elegancji i wysublimowania na miarę Biblioteki Narodowej lub serii publikowanych przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Nobilitacja reportaży do rangi „inteligenckich lektur” zrazu mnie raziła, ale w miarę przyglądania się temu trendowi stwierdziłem, że to coś pozytywnego. Oto bowiem, w dobie upadku prasy i kurczeniu się gazetowych działów z informacjami ze świata, czytelnicze masy zaczęły mu się przyglądać dzięki książkom reporterskim, opisującym międzynarodowe zagadnienia szerzej i z większą empatią niż prasowe depesze.
Rodacy chętnie sięgają też po biografistykę, popularyzatorskie opracowania historyczne i wszelkiej maści poradniki. O ile rozczytywanie się na temat mroków dziejowych, rozsmakowywanie w detalach nazistowskich bitew lub stalinowskich zbrodni może budzić pewien niepokój etyczny, o tyle trudno doszukiwać się złych intencji w dążeniu do wiedzy. Tym bardziej, że już kilka lat temu militaria przestały dominować na półkach z literaturą historyczną. Dziś można na nich znaleźć więcej tytułów przystępnie opowiadających o dziejach obyczaju, życiu społecznym w odległych epokach, historii kultury.
Wracając do literatury gatunkowej, seryjnie produkowanych kryminałów, opasłych powieścideł fantasy, czy romansowej „literatury wagonowej” i groszowych horrorów – mam wrażenie, że każdy z tych gatunków, zwykle pogardzanych przez czytelników uważających się za wysublimowanych, niesie innego rodzaju wsparcie tym, którzy sięgają po nie dla przyjemności i zabicia czasu, bez snobizmu czy wielkich ambicji. To pożytki tak oczywiste, że wymienię je tylko dla formalnego porządku: oswojenie lęków, pobudzenie wyobraźni, oderwanie się od bieżących problemów, rozwiązanie zagadki logicznej, poznanie schematów ludzkich zachowań i motywacji. Wszystkie te pożytki z lektur są niepozorne, ale mają ważne miejsce w zestawieniach potrzeb emocjonalnych, stanowią część higieny psychicznej.
Kiedy opowiadam o mojej pracy ludziom z innych branż, to okazuje się, że najbardziej zaskakuje ich kto czyta. Bo okazuje się, że więcej tekstu od młodych profesjonalistek, czy przedstawicieli klasy średniej legitymujących się uniwersyteckimi dyplomami, czytają renciści i emerytki po technikach, ludzie po odsiadkach, bezrobotni, spora grupa bezdomnych, zdeklasowani inteligenci. Dzieje się tak dlatego, że książki z biblioteki można otrzymać za darmo i bez spełniania dodatkowych kryteriów. Żeby obejrzeć serial w serwisie streamingowym trzeba mieć dostęp do internetu i odpowiednie urządzenie elektroniczne oraz pewne umiejętności w jego obsłudze. Wizyty w kinach, teatrach i galeriach sztuki są odpłatne i wymagają spełnienia różnych społecznych norm. W bibliotece wszystko jest za darmo, w większym wyborze i bez polityki kreowanej przez instytucje kultury czy korporacje rozrywkowe. Ci, którym w znalezieniu czasu na tradycyjne czytanie przeszkadza fizyczna praca (np. kierowcy), lub obowiązki domowe, chętnie korzystają z protezy lektury w postaci audiobooków.
Czytanie jest najbardziej demokratyczną formą kontaktu z kulturą. Jedyny wstępny wymóg to umiejętność rozumienia systemu znaków i pewien zasób wiedzy leksykalnej, które zdobywa się na samym początku edukacji. Wedle powszechnie znanych danych dodatnio wpływa na umiejętności społeczne i zdrowie, bo spowalnia starzenie się mózgu. Skoro w czasach ograniczeń i utrudnień poziom polskiego czytelnictwa „drgnął” to należy skorzystać z tej pozytywnej tendencji i przestać rozliczać rodaków z liczby przeczytanych książek, ich przynależności do tzw. kultury wysokiej, znajomości kanonów i aktualnych trendów. Gra nie toczy się o gusta Polaków lecz o składową zdrowia społecznego. Jeśli prawidłowe trawienie nie wywołuje snobizmu, to nie powinno być nim również sięganie po książki.
Jan Bińczycki
*Genderowe aspekty pracy bibliotecznej to temat na osobny tekst. Kiedyś go popełnię.
Wykorzystano zdjęcie autorstwa Engin Akyurt ze strony unsplash.com
https://unsplash.com/@enginakyurt