Głoś nowinę upadku
O jednej z najważniejszych książek kwartału, głośnym "Dryfując do Betlejem" Joan Didion pisze Magdalena Kargul
Joan przyszła w słońcu. Pachniało cierpką miętą. Długo wyczekiwany zbiór esejów drobnej kobiety o przenikliwej inteligencji patrzącej na czytelnika z okładki, otwierałam w słonecznym Krakowie. Książkę rozpoczyna wiersz Yeatsa Drugie przyjście, do którego autorka odnosi się w przemowie. Nie jest to beztroski utwór, a jego wybór nie jest przypadkowy. Kontrastuje z wibrującym kolorem okładki, jednak trafnie oddaje przewrotność autorki i dwoistą naturę samych tekstów. W gruncie rzeczy wybór Drugiego przyjścia jako przewodnika po książce traktuję jako bardzo odważne i wiele odsłaniające wyznanie bezradności i bólu. Nie zawsze widoczne w tekstach, które czytelniczka ma w ręce, ale jednak unoszące się nad nimi. Sama zaczęłam od słońca i uczucia przyjemnej niecierpliwości, lekkiego podniecenia, dobrze znanego bibliofilom. Faktyczną lekturę zaczęłam jednak w warunkach rozsypującego się świata, o którym wspominała Joan i który czuła pisząc.
Zjednałyśmy się więc w formie. Rozpad jednak nie rzuca się w oczy od razu, nie zaskakuje nas wraz z otwarciem książki. Stopniowo narasta, aby osiągnąć swój punkt kulminacyjny w tytułowym – ostatnim i najdłuższym tekście części pierwszej. Zbiór bowiem dzieli się na trzy części: publiczną, prywatną i tą związaną z przestrzeniami (rozwijającą obie poprzednie). Zacznijmy więc zgodnie ze strukturą książki od Stylów życia w złotej krainie.
Didion kreśli w niej portret Ameryki lat 60. XX wieku, dekonstruując na naszych oczach amerykański sen. Pozornie teksty z tej części wydają się sensacyjnymi historyjkami, pisanymi dla różnych gazet i magazynów. Lekkie, chociaż nie pozbawione ostrości myśli i dystansu. Przeglądając pobieżnie ten zbiór w księgarni można potraktować go jako swoisty rodzaj guilty pleasure: oto czytamy tabloidowe historyjki o gwiazdach, mordercach i rozprawach sądowych, których przedmiotem jest amerykańskie pojęcie wolności i prywatności. Jednak coś tu nie pasuje. Staranność z jaką je napisano, dbałość o szczegóły jest czymś więcej niż dobry warsztat dziennikarski, chociaż skądinąd daje się tu wyczuć swoistą zabawę formą. Nie potrzeba dogłębnych analiz, aby wyczuć w nich pisarkę. Lekko ironiczną, jednak niepozbawioną czułości dla swoich bohaterów. W gruncie rzeczy Didion czai się, aby pokazać nam tombak, jakim jest sława, bogactwo i chętnie przez nią opisywane Stowarzyszenia. Spotkamy tu hippisów, komunistów, Mesjaszy, wolne uniwersytety i samokształceniowe kółka, ale też zblazowane gwiazdki i wyjałowione panie domu. Słowem: pełny przekrój społeczeństwa amerykańskiego drugiej połowy lat 60. Naświetlone zostają z gruntu antyintelektualne projekty znamienne dla tych czasów jak Instytut Studiów nad Niestosowaniem Przemocy czy Centrum Studiów nad Instytucjami Demokratycznymi, szumnie nazwane, jednak w rzeczywistości niewiele wnoszące do rozwoju intelektualnego uczestników czy poszerzania pola społecznych dyskusji. Błysk idealnego świata przykrywa ziejącą w nim pustkę, która zmusza młodzież do ucieczki w narkotyki. To im poświęcony jest wspomniany na początku rozdział tytułowy, najboleśniejszy. Joan towarzyszy młodym ludziom, przygląda się im, szwenda i odwiedza ich mieszkania. W bohaterach tego eseju autorka dostrzega końcowy produkt zachodniego świata: dzieciaki uciekające z idealnych domów na przedmieściach, naiwne, zagubione i szukające czegoś więcej niż konsumpcjonizm ich rodziców, nienauczone zasad życia społecznego. Dryfują „od jednego rozprutego miasta do drugiego”, ludzie znikający, wychodzący z domów bez pożegnania, nie zawsze poszukiwani chociaż w większości nie mający jeszcze 24 lat. Wydaje się to boleć i dotykać Didion, chociaż nie lituje się nad nimi i nie próbuje ich nawracać. Towarzyszy im, przygląda się i zapisuje. Ten tekst musiał być dla niej wyczerpujący emocjonalnie i taki jest też dla czytelnika, jeśli tylko mu na to pozwolić. Didion trzeba bowiem czytać z szeroko otwartymi oczami, żeby nie przegapić żadnej emocji, zdradzanej niekiedy jednym wtrąceniem czy wyrazem.
W kolejnej części jest trochę łatwiej. Autorka zaczyna się odsłaniać, wystawiać nieśmiało swoją wrażliwość i rozliczać się z samą sobą. To częsty motyw jej esejów, spotkanie z sobą sprzed lat. Utrata, smutek, przeczucie, ale też niesamowity talent, bystrość, klarowność sądów. Czy mowa o kinie lat 60., czy o bardzo osobistych wspomnieniach – przebija z nich osobowość autorki. Część dotycząca wnętrza, ta bardziej osobista, jest nieoceniona w zrozumieniu poprzedniej. Fakty i opisywane wydarzenia nie są istotne. To tylko sposób na dotarcie do celu, jakim jest „pomoc w pamiętaniu kim jestem”. Pisanie Didion to więc ocalanie siebie. Jest mi w tym szczególnie bliska, obie nieustannie sprawdzamy kim jesteśmy, co jeszcze nasze, a co już nie. Badamy grunt, na którym stoimy, próbujemy pamiętać siebie i dzięki temu uwolnić się od swoich przeszłych form i charakterów, które już nas nie opisują. Joan robi to w bardzo delikatny, taktowny i rzadko spotykany sposób. Mogę jej przytaknąć w wielu miejscach: tak, straciłyśmy już obie tę „rozczulającą wiarę w totemiczną moc dobrych manier, czystych włosów i kompetencji potwierdzonych testem Stanforda-Bineta”, i tak, udało się „przywrócić nas nam samym” (ale na jak długo?). Czuję też to pokrewieństwo, kiedy Didion pisze o powrotach do domu – dryfowałam z tą książką między miastami i stanami skupienia. I odetchnęłam z ulgą, że ktoś zapisał tę dwoistość świata i niepewność powrotów, pewną nerwowość i ustalony porządek rozmów.
I z tym oddechem weszłam w Siedem miejsc ducha; zamykającą zbiór część esejów poświęconych różnym miejscom. Po zbyt wzmożonym ostatnio ruchu, aż za dobrze rozumiałam zmienność emocji i różnorodność aury, towarzyszącej różnym miastom oraz okolicom. Pisałam, że to książka o Ameryce, ale może to za duże uproszczenie. W gruncie rzeczy to książka wyrosła z Kalifornii, która dopiero tutaj zaczyna się mościć. Didion pośród historii o Alcatraz, Sacramento, Newport czy Los Angeles rozsiewa drobne ślady, wtrącając niby od niechcenia zdania o błądzeniu, rozpadzie, niepewności. Zabiera nas w podróż (p)o sobie szlakiem wycieczek i miejsc swojego zamieszkania (Sacramento, Nowy Jork, Los Angeles). I tutaj znowu moją uwagę przykuły zwłaszcza dwa spośród nich: miasto rodzinne i miasto młodości. Wrażliwość Didion pozwala na takie rozróżnienia, wyczuwając kiedy nadchodzi czas na ucieczkę z danego miejsca, ale też pozwala sobie na wspomnienia momentu przyjazdu i zachwytu. Odnajduję w tym siebie i chyba też doświadczenie większej liczby ludzi, którzy mają swoje miejsca młodości, w których po raz pierwszy czuli, że mogą wszystko. Miasta w esejach z tego zbioru są równoprawnymi bohaterami, trawione podobnymi problemami co ludzie, równie skrzywdzone i zmarnowane. Bogactwo natomiast (niekiedy tym miastom towarzyszące) nie jest piękne, ale rozpaczliwe, chylące się ku upadkowi lub już upadłe bez szans na nowy początek. Rozpad nie jest dominujący, jednak przenika całą książkę, jest wyczuwalny tylko dla wprawionych w jego przeżywaniu, którzy jak mieszkańcy Los Angeles wyczuwają podskórnie przyjście nerwowości niesionej przez wiatr Santa Ana.
Dryfując do Betlejem wibruje od cichego, stopniowego rozpadu. Towarzyszy mu pewna nostalgia i naprawdę rzadko spotykana mieszanka wrażliwości i ostrości. Didion była tak przez nas wyczekiwana, bo jak mało kto potrafi uwodzić słowem. Głosi nam nowinę upadku, a ten stanowi wyjątkowo dobraną parę z pięknem. Eseistka jak nikt inny potrafiła to ująć swoją przenikliwą inteligencją i opisać, aby w ponad pięćdziesiąt lat później wciąż nas fascynować swoją prozą.
Joan Didion, Dryfując do Betlejem, przeł. Mikołaj Denderski, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2021, s. 302