Na wewnętrznej wojnie
[NIENOWOŚĆ] Paweł Jasnowski przypomina powieść Richarda Flanagana "Klaśnięcie jednej dłoni" w tłumaczeniu Roberta Sudóła.
Akcja powieści Richarda Flanagana, przetłumaczonej w Polsce po sukcesie Ścieżek Północy osadzona jest w dalekiej Tasmanii. Oto książkę otwiera obraz zasypanej śniegiem ulicy, biegnącej wśród zabudowań prymitywnego obozu budowlanego. Z jednego z domów wychodzi młoda kobieta, która w środku nawałnicy, ciemną nocą, postanawia opuścić obóz, i zostawić za sobą pracującego męża oraz trzyletnie dziecko. Butlers Gorge (wspomniana osada), Hobart i Tullach, gdzie toczy się akcja powieści (na przemian w roku 1954, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i latach 1989 i 1990) wydają się – na pierwszy rzut oka – cokolwiek egzotyczne, oderwane od naszego kontekstu, historii i doświadczeń. W rzeczywistości, jest całkiem odwrotnie. Już choćby z tego powodu, że Klaśnięcie jednej dłoni jest opowieścią o ucieczce przed demonami wojny, a tymi, którzy usiłują (nieskutecznie) przed nią zbiec są emigranci z Europy Środkowej.
Bohaterowie powieści, Maria, Bojan i Sonja Buloh przybywają do Tasmanii ze Słowenii (sam Flanagan ożenił się z córką słoweńskich emigrantów). Wśród rodzin, które osiadły w górskich terenach Tasmanii, gdzie wychowywał się pisarz, byli także Polacy, Grecy, Włosi, Czesi. Określano ich Jugosłowianami. Wszyscy oni, jak zauważył w jednym z wywiadów Flanagan, doświadczyli piekła dwudziestowiecznej historii. „Dorastałem z tymi ludźmi i ich historiami”. W Klaśnięciu (drugiej po Death of a River Guide powieści)Flanagan próbuje dać na nie odpowiedź.
Dzieje Tasmanii, które wybierają emigranci, wydają się skądinąd zbiegać z ich własną historią. „Jugosławianie” przybywając na drugi koniec świata zostawiają za sobą swoje ojczyzny, kulturę i język. Chcąc nie chcąc, zostają odarci ze swojej tożsamości. Miejsce do którego się dostają okazuje się podobnie przetrzebione. Jego ludność rdzenna – o czym Flanagan nie piszę wprost, lecz czyni do tego sugestywną aluzję – została w pierwszej połowie XIX wieku niemal zupełnie wyniszczona w efekcie brytyjskiej kolonizacji. Pamięć o tej przeszłości „wyspa gorączkowo, niemal historycznie próbowała pogrzebać w historii pod znakiem przemysłu ciężkiego, gigantycznych pieców i ogromnych maszyn, zasilanych energią wodną, której było tam pod dostatkiem, toteż przez pewien czas sławiono ją bałamutnie jako dziewiczą ziemię bez historii”. Na miejscu przybysze, a pośród nich bohater Bujan Buloh, wyrzekają się dotychczasowego obywatelstwa, otrzymując w zamian, jak oznajmiają im urzędnicy: „wielki dar w postaci angielskiej cywilizacji, języka angielskiego i naszej wiary w sprawiedliwość”. Szybko okazuje się jednak, że nadzieje, którymi się karmili, i obietnice, które im złożono są fałszywe, a nowe lepsze życie, oznacza ciężką pracę przy hydrobudowach, nędzne warunki i pogardę. Kiedy Bojan, pokaże córce miejsce, w którym mieszka, powie jej, że Australijczycy nie określają takich miejsc domem. To „klity dla bambusów. Właśnie tak. To znaczy, że nie są dla Australijczyków. To znaczy, że są dobre tylko dla bambo. Dla nas”.
Akcję zawiązuję opuszczenie osady przez matkę Sonji, która – jak się przekonamy – nie jest w stanie zażegnać udręki i uciec od wojennej traumy. Decyzja Marii sprawi, że rodzina rozpadnie się na kawałki (jak imbryk, które urasta w powieści do rangi symbolu), a Bojan na własną rękę nie będzie umiał poskładać jej na nowo. Wewnętrzny ból i pustkę bohater będzie próbował ogłuszyć i zapić alkoholem pieczętując fiasko, które skaże ich na życie w rozłące. Sonja opuszczając Tasmanię, zdecyduje się na życie w Sydney, które zaoferuje jej nieskończone możliwości negowania osobistego życia. „Wolała pozostać – czytamy – na powierzchni życia (…). Wolała trzymać się płycizny, skąd zawsze można uciec, pozostają zagadką nawet dla samej siebie.” (s. 210). Bohaterka zarzeka się że jej przeszłość została gdzieś z tyłu i jest czymś zamkniętym; że nie wytycza jej przeznaczenia, nie krępuje jej i nie definiuje. („Moja przeszłość to nie ja” – powiada). W pewnym momencie Sonja powiada, że lubi świat „bez cieni, uchwycony w ramy i przewidywalny (…), w którym życie zawsze toczyło się do przodu i nie trzeba było patrzeć wstecz”.
Rzecz w tym, że by tak się stało – by życie mogło biec dalej (uległo, podobnie jak ona sama „odryglowaniu”), konieczny jest ruch w drugą stronę, właśnie ku przeszłości – córki, która odwróciła od niej głowę, stając się zagadkę dla samej siebie, i ojca, który nie próbował ubrać wspomnień w żadną historię, i „utrzymywał je w bezkształtnej formie z nadzieją, że się rozpuszczą” (s. 97). Sens i trudna, stale negocjowana miłość, rodzi się u Flanagana właśnie w opowieści, i słowach, gdy poranieni bohaterowie przestaną się za nim kryć – zaczynając ich używać.
Ostatecznie Klaśniecie jednej dłoni czyta się jako kolejną przejmującą odpowiedź Australijczyka na wojnę, która nie kończy się wraz z zawieszeniem broni, tocząc się w głowach jej ofiar, i na długo po niej siejąc pustoszenie. To wreszcie na wskroś aktualna opowieść o emigracji, za którą płaci się najwyższą cenę. (Paweł Jasnowski)
(Richard Flanagan, Klaśnięcie jednej dłoni, przeł. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, 2016 s. 368)