Nadzieja w piekle
Niedawno wydaną przez wydawnictwo Pauza, trzecią już książkę Davida Vanna omawia dla nas Karol Kleczka
Czytasz pierwszy akapit najnowszej powieści Davida Vanna i już wiesz, że ta historia nie skończy się dobrze. Samolot podchodzi do lądowania, ciśnienie napiera – no właśnie, na co? – na maszynę? Czy może na głównego bohatera? „Jim czeka i ma nadzieję, tylko na co?”. Czytasz i wiesz, że nie ma tu miejsca na happy end.
Nie trzeba długo się głowić, by dojść do tego, że Vann po raz kolejny pisze Legendę o samobójstwie, tyle, że tym razem ze pozycji samobójcy, ojca Davida, w którym nietrudno zobaczyć samego Vanna. W Legendzie fabuła niby to niezależnych opowiadań, składała się w jednolitą narrację ujmującą poturbowaną tożsamość głównego bohatera – nastolatka, który choć nie potrafi, to jakoś musi zintegrować się w obliczu odejścia ojca. Opowieść w Halibucie na Księżycu jest poprowadzona znacznie spójniej; to zwarta powieść, co nie znaczy, że prostsza. Postać głównego bohatera, Jima, składa się z odłamków po bombie, która już wybuchła, a my tylko możemy biernie się przyglądać dramatycznym próbom wychodzenia z leja, jakie w heroicznych zrywach manii podejmuje bohater. Tak jak cała jego rodzina, złożona z osób, które naprawdę się starają żeby było mu lepiej, czy terapeuta, który robi to, co ma do zrobienia, my także nie mamy jak pomóc Jimowi. Możemy się temu tylko przyglądać.
Halibut na Księżycu jest boleśnie realistyczny w budowie świata przedstawionego. Wszystkie opowieści o Jimie, które Vann rekonstruuje z dialogów bohaterów – wuja, macochy, dziadków – pokazują zupełnie zwyczajnego faceta, który w oczach świata powinien być przecież zadowolonym gościem. Salon dentystyczny, tu i ówdzie podkreślana kupa szmalu, wspomnienia o wyprawach na ryby i polowaniach – Jim to szary facet z przedmieścia, lecz postawiony w sytuacji krańcowej. Jima nie da się polubić, ale można z nim współcierpieć, obserwując jak bezlitosna depresja tylko mocniej go wyniszcza. Od samego początku książki Jima już nie ma, Jim próbuje się skonstruować na nowo, ale nie ma ani po co, ani jak. Kolejne jazdy i wygaszenia, kładzenie na łopatki na brudnych dywanach, by następnie zrywać się do biegu w błocie na czworaka, łażenie z gnatem za pasem i destrukcyjne monologi bohatera, zostawiają czytelnika z poczuciem bólu i autentycznej bezradności.
Nie lubię szukać w książkach wątków autoterapeutycznych i nie chcę tak odczytywać Halibuta, choć pewnie to zupełnie naturalna kalka. Szczerze podziwiam talent autora do oddania tak złożonej, intymnej sytuacji rodzinnej, bo choroba Jima nie dotyka tylko jego, ale wszystkich przedstawionych bohaterów. Vannowi ponownie udało się zuniwersalizować – dzięki narzędziom opowieści – historię prywatną, z którą trafia do czytelnika z zupełnie innego kontekstu. Przy tym wszystkim powieść Vanna jest niesamowicie empatyczna, nie ma w niej piętnowania choroby, lecz sam obraz cierpienia, które przejmuje do reszty, tak, że nawet wyśnione przez Jima pragnienie piekła jako wyraźnego celu, a zatem czegoś stałego, urasta do rangi wielkiego marzenia. Nawet w piekle może być życie, można nawet kochać, co podkreśla ojciec Jima w jednej z najbardziej dramatycznych scen Halibuta. Autentycznie Jimowi kibicujemy, bo „gdybyśmy mogli tam pójść, skończylibyśmy uspokojeni”, a przynajmniej główny bohater powieści Vanna znalazłby jakiś punkt oparcia. Niestety, wyrok już zapadł, ta łaska nie będzie mu dana.
David Vann, Halibut na księżycu, tłum. Dobromiła Jankowska, Pauza, Warszawa 2021, s. 286