Najskrytsza pamięć ludzi (przedpremierowy fragment)
A dziś publikujemy fragment "Najskrytszej pamięć ludzi" (przeł. J. Giszczak) Mohameda Mbougara Sarra, powieści, która ukaże się już za tydzień nakładem wydawnictwa Cyranka
Ale po co próbować, pisać po tysiącleciach takie książki jak Nieludzki labirynt, które dają do zrozumienia, że nic więcej nie można dodać? Pisaliśmy nie dlatego, że urzekał nas romantyzm życia pisarza – stał się własną karykaturą, ani dla pieniędzy – to byłoby samobójstwo, ani dla sławy – staromodna wartość, od której nasza epoka woli celebrytyzm, ani dla potomności – o nic nas nie prosiła, ani by zmienić świat – to nie świat trzeba zmienić, ani by zmienić życie – nigdy się nie zmienia, nie po to, żeby się angażować – zostawmy to pisarzom heroicznym, nie oddawaliśmy się też sztuce dla sztuki – co jest iluzją, bo za sztukę zawsze się płaci. A zatem z jakiego powodu? Nie wiedzieliśmy; i może właśnie tak brzmiała nasza odpowiedź: pisaliśmy, bo nie wiedzieliśmy nic, pisaliśmy, by powiedzieć, że już nie wiemy, co oprócz pisania trzeba robić na świecie, bez nadziei, ale łatwo nie rezygnując, z uporem, do kresu sił i z radością, tylko po to, żeby skończyć jak najlepiej, to znaczy z otwartymi oczami – widzieć wszystko, niczego nie przeoczyć, bez zmrużenia oka, nie chować się za powiekami, chcieć ujrzeć wszystko i narażać się na wyłupienie oczu, nie tak jak widzi świadek albo prorok, nie, lecz tak jak pragnie widzieć wartownik, samotny i drżący wartownik nieszczęsnego i zagubionego miasta, który śledzi jednak oczami cień, skąd spadnie na niego grom śmierci i kres jego miasta.
Potem długo komentowaliśmy naszą ambiwalentną, czasem wygodną, często upokarzającą sytuację afrykańskich pisarzy (czy pisarzy pochodzących z Afryki) na polu literatury francuskiej. Trochę niesprawiedliwie, bo stanowili oczywisty i łatwy cel, obwinialiśmy naszych przodków, afrykańskich autorów z poprzednich pokoleń: uważaliśmy, że to oni obarczyli nas jarzmem, które musimy dźwigać – poczuciem, że nie umiemy lub nie mamy prawa (to było to samo) mówić, skąd pochodzimy; poza tym oskarżaliśmy ich o to, że dali się zamknąć w spojrzeniu innych, w spojrzeniu-gnieździe os, w spojrzeniu-sieci, w spojrzeniu-bagnie, w spojrzeniu-zasadzce, które wymagało od nich, by byli autentyczni – to znaczy odmienni – a zarazem podobni – to znaczy zrozumiali (mówiąc jeszcze inaczej: by można było ich sprzedać w środowisku zachodnim, w którym się poruszali); nasz krytyczny zapał był słuszny, to znaczy bezlitosny, i nie wolno nam było zatrzymać się na tej drodze, więc ubolewaliśmy nad tym, że niektórzy z naszych poprzedników popadali w służalczy murzyński egzotyzm, a inni pławili się w autofikcjach, choć nie byli w stanie wznieść się ponad swe mało znaczące egzystencje, ci sami, od których wymagano, by byli afrykańscy, ale nie zanadto, i którzy przestrzegając obu tych nakazów, równie absurdalnych, zapominali o tym, by być pisarzami, co stanowiło ich największą winę, wystarczającą, byśmy mogli ich osądzać w zapachu ich krwi, który powoli zaczynał być wyczuwalny, i twierdziliśmy, że nie podjęli ryzyka, by trzymać się na razie na poetyckim uboczu, i zarzucaliśmy im, że zmienili się w swoje własne karykatury i ugrzęźli w martwych pretensjach do literatury zaangażowanej i w nieco mieszczańskim parnasizmie pisarzy „takich jak inni”, oskarżaliśmy ich o bezkrwisty realizm, zadowalający się kopiowaniem świata bez jego interpretacji lub próby stworzenia go na nowo, i rzygaliśmy ich egoizmem, skrytym za prawem do artystycznej wolności, a głowy naszych poprzedników ścieliły się pokotem, autorów tylu powieści, których banalność obraża literaturę, i ogłaszaliśmy wyroki śmierci na tych, którzy przestali sobie społem zadawać pytanie, jaka jest ich sytuacja na polu literatury, na pisarzy niezdolnych stworzyć warunków do powstania nowatorskich estetyk naszych tekstów, zbyt leniwych, żeby myśleć i żeby myśleć o sobie poprzez literaturę, zbyt zależnych od literackich nagród, pochlebstw, uroczystych kolacji, festiwali, czeków, od sposobów podbarwiania czy podrabiania godziwej literatury, na zbyt złych czytelników czy zbyt bliskich kumpli, by mogli czytać się nawzajem i odważnie powiedzieć, co robią nie tak, zbyt bojaźliwych, by odważyć się z tym zerwać przez powieść, poezję, przez cokolwiek innego: dzienniki intymne poziom zero, eseje poziom zero i pół, science fiction i kryminał podwójne zero z kropką pośrodku, teatr znacznie lepiej dawał sobie radę, na szczęście, ale korespondencje poziom zero, zero, zero, pierwotna nicość, jakby kwestia ich śmiertelnie dwuznacznej sytuacji, problemy ich dupy, siedzącej na dwóch krzesłach, wcale ich nie wzruszały, ach, ta starszyzna, tak wielbiona tak fetowana tak nagradzana, tak często opisywana jako nowa krew frankofońskiej literatury, ach, ta starszyzna, złote pokolenie, psiakrew: na ich dzieła rzucano jaskrawe światło, zbliżano je do ognia i wtedy od razu cenny metal się topił i fałszywie spływał, sztuczna okładzina, lepkie błoto w palcach, i widzieliśmy, że wiele ich książek ma znacznie mniejszą wartość niż ta, jaką im przypisywano czy jakiej się spodziewano, widzieliśmy, że tych, którzy oprą się próbie czasu, można zliczyć na palcach dłoni Mistrza Yody, widzieliśmy, że wydawali tylko nieistotne książeczki, jakich od nich oczekiwano, odkrywaliśmy, że uczynili nas spadkobiercami bez spadku, że oni wszyscy pisali, wierząc w swoją wolność, gdy tymczasem kute żelazo krępowało ich przeguby kostki szyje i umysły, ach, ta chwalebna starszyzna, ach, ach, ale czy tylko oni ponosili winę? – pytaliśmy nagle, retorycznie dramatyzując – czy były jakieś okoliczności łagodzące? I wspaniałomyślnie powoływaliśmy na świadków ich nikczemnych wspólników: najpierw część ich afrykańskich odbiorców, których unicestwialiśmy od razu lapidarnym werdyktem: to najgorsi czytelnicy na świecie, którzy nie czytają, którzy są leniwi, karykaturalni, nieprzejednani jak nieprzejednana może być tylko mniejszość, zawsze domagająca się tego, by ją przedstawiać, chociaż brak jej prezencji; potem przychodziła kolej na ich zachodnich odbiorców (nie bójmy się tego słowa: na białych), z których wielu czytało ich tak, jak daje się jałmużnę, ciesząc się, że dostarczają im rozrywki albo mówią im o rozległym świecie z tym naturalnym nieokrzesaniem właściwym Afrykanom, Afrykanom, którzy mają rytm w piórze, Afrykanom, którzy posiedli sztukę opowiadania jak przy świetle księżyca, Afrykanom, którzy niczego nie komplikują, Afrykanom, którzy wzruszającymi historiami potrafią jeszcze trafić prosto do serca, Afrykanom nigdy nieulegającym nadmiernemu zadufaniu w sobie, w którym ugrzęzło tak wielu francuskich autorów, ach, cudowni Afrykanie, lubiani za swe dzieła i barwne postaci, za gromki śmiech, szczerzenie wielkich zębów i budzenie nadziei; potem formacja krytyki (uniwersyteckiej, prasowej, kulturalnej) zmierzała na szafot, a nasza gilotyna spadała równie ciężko na jej smukłą szyję: krytyki najnudniejszej na świecie, przywiązanej do swojej problematyki czy swojej tematyki, wytyczonych tuneli, wąskich, którymi dzieła posuwały się naprzód jak trzoda bydła, a niektóre ginęły, dusząc się pod ciężarem konceptów, pod tłustą masą żargonu, pod miałkością tematów; tak oto pod spokojnym, poszarzałym niebem pomieszane głowy naszej starszej pisarskiej braci, jej czytelników i krytyków z wszystkich krajów i o wszystkich kolorach skóry, unosiły się nad naszymi głowami jak makabryczny gwiazdozbiór lub chmara drobnych szpaków i dopiero wtedy, w oparach krwi, ociekając krwią niczym antyczni barbarzyńcy na poczerwieniałej i nagle cichej równinie pola bitwy, dopiero wtedy, wyczerpani i nadal trochę upojeni przemocą, patrząc na ziemię wokół, usłaną trupami tych, którzy przestali być pisarzami, i tych, którzy czytali z dnia na dzień coraz gorzej, jeżeli kiedykolwiek umieli dobrze czytać, poczuliśmy się winni własnego okrucieństwa: Kim byliśmy, by ferować tak bezwzględne, miażdżące, arbitralne wyroki wobec tych, bez których byśmy nie istnieli? Kim byliśmy, by twierdzić, że niczego nie zawdzięczamy naszym poprzednikom, wobec których mieliśmy przecież ogromny dług nie do spłacenia? Kim, kim, kim, powtarzaliśmy w niemilknącym echu, choć znaliśmy odpowiedź. Kim? Cóż, po prostu młodymi kretynami, którzy dopiero co wkroczyli w świat literatury i uważali, że im wszystko wolno; nowicjuszami i już wkrótce weteranami, których przyszłe młode wilczki rozszarpią na strzępy, bo tak toczy się świat, tak, świat tak właśnie się toczy, a my jesteśmy w nim niczym, drobnym pyłkiem w nieskończoności literatury, wiedzieliśmy o tym, więc dlaczego byliśmy tak aroganccy, tak pretensjonalni, tak niesprawiedliwi, skoro z pewnością nie byliśmy więcej warci? – pytało nas nasze sumienie i odpowiadaliśmy: ponieważ odczuwamy, jak pewnie wszyscy pisarze, lęk, że nie znajdziemy niczego i niczego po sobie nie zostawimy, ponieważ w gruncie rzeczy krytykujemy samych siebie, wyrażamy naszą własną obawę, że nie staniemy na wysokości zadania, bo czujemy się jak w jaskini bez wyjścia i boimy się, że w niej umrzemy jak szczury w pułapce. (przeł. Jacek Giszczak)