O sobie i o nas wszystkich
Proza Turowskiego trafiła w swój czas. Nie tylko w przełom lat pandemicznych, ale też w sam środek debaty o umieraniu, stracie, terapeutyzowaniu siebie i bliskich oraz przeżywaniu traum.
Michał Turowski, Dziadka nie ma, 2021, Kraków, Instant Classic, s. 228
„Dziadka nie ma” Debiutancka powieść Michała Turowskiego trafiła w swój czas. Nie tylko w przełom lat pandemicznych, ale też w sam środek debaty o umieraniu, stracie, terapeutyzowaniu siebie i bliskich oraz przeżywaniu traum. A jednocześnie wszystko w lekturze przemawia za tym, że nie była pisana z publicystycznego wyrachowania, a szczerej potrzeby indywidualnego wyznania.
Pierwsze rzuty oka nie zapowiadają lekturowej przygody. Wręcz przeciwnie, w Dziadka nie ma dzieje się niewiele i w niezbyt wyrafinowanych dekoracjach. To opowieść o obchodzeniu się ze stratą bliskiego, „odpamiętywaniu” dzieciństwa, młodości, doszukiwaniu się w pamięci momentów przełomowych i znaczących, próbach nadania jej ram, spoglądaniu z dystansu na relacje rodzinne. Narrator wraca do dzieciństwa, do wakacyjnych podróży z Wrocławia do Nowego Tomyśla, przywołuje trudne momenty.
Takiej konfesyjnej, niekiedy terapeutycznej prozy w ostatnich latach wyszło na pęczki, a jej autorzy i autorki tworzyli rozmaite warianty opowieści o stracie i rozpoznawaniu siebie. Często w sposób bardziej rozbudowany i psychologicznie pogłębiony od Turowskiego. Dość wspomnieć Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy, Kontener Marka Bieńczyka, Kochałam, kiedy odeszła Anny Augustyniak, Umarł mi Ingi Iwasiów, a wśród tekstów tłumaczonych Powrót do Reims Didiera Eribona. Na tle obejmujących podobne tematy próz i esejów propozycja Turowskiego wydaje się bardzo skromnie zakrojona. A jednak zawiera w sobie spory potencjał i oferuje więcej niż wynika z pierwszego wydarzenia.
Gdyby szukać najkrótszej definicji tego sukcesu, można skwitować kolokwialnym powiedzonkiem „dobrze się czyta”. Dziadka nie ma to opowieść przedstawiona bezpretensjonalnie, ujmująco szczerze. Autor wykazał się odwagą w kilku miejscach pisząc o swoich apetytach na zostanie pisarzem, niepowodzeniach, rozterkach, o tym, że chcąc opisać dziadka musi pisać o sobie i jest mu z tym niewygodnie. W miarę lektury chęć wynotowania własnych przeżyć, zabrania głosu (bo patetyczne „danie świadectwa” raczej nie pasuje do tej prozy) jest czymś, co zdaje się wpisywać w emocjonalność pokolenia dzisiejszych 30 i 40 latków. Turowskiemu udało się zostać głosem pokolenia, które dorastało wraz z technologiami internetowymi, portalami, sportretowanymi w tekście przemianami większych i mniejszych miast. Jako istotne doświadczenie pojawia się śledzenie relacji z katastrofy prezydenckiego samolotu w Smoleńsku. Dziadka nie ma to intymny portret emocji, w którym odnajdą się rówieśnicy należący do pokolenia, które nauczono indywidualizmu i „nakierowywania obiektywu na siebie” i jednocześnie terapeutycznego przepracowywania własnych i odziedziczonych po poprzednich pokoleniach.
Ten talent do obserwacji i celnego, nierzadko ironicznego (to też cecha pokoleniowa) jej opisywania wpisuje się w dotychczasową działalność Turowskiego. Był jednym z „oligarchów Facebooka” – autorem chętnie czytanych i komentowanych not, właścicielem niewielkiej niezależnej wytwórni muzycznej, felietonistą postsubkulturowego kwartalnika „Noise”, połową duetu Mazut grającego „inteligentne techno” oraz badaczem audiosfery miejsc pamięci (tzw. field recording). Jadł chleb z tych pieców, na których wykarmiono całe pokolenie „zdystansowanych wrażliwców” – zawieszonych pomiędzy konserwatywnymi normami a dynamicznymi zmianami kulturowymi, lubującego się w ironii, ale jednocześnie bombardowanego pamięcią historyczną, szukających spełnienia w „niezalu”, ale bombardowanego popkulturą. Paradoskalnie, okazuje się, że siłą tej generacji (do której należy także piszący te słowa) pozornie kruchej i niepoważnej jest chęć prostolinijnego mierzenia się z prawdą i sprawami ostatecznymi.
Choć żyjemy w epoce skrajnego indywidualizmu, dotyczą nas sprawy uniwersalne – zdaje się mówić Turowski między wierszami swojego bezpretensjonalnego i frapującego debiutu.
Jan Bińczycki