Pisanie kobiet
"Szostak nie osiadł na znanych sobie tropach i sprawdzonych już rozwiązaniach. Szuka dalej, za każdym razem trafiając prosto w sedno" - Magdalena Kargul o nowej książce Wita Szostaka
Od kilku lat swoim bliższym i dalszym znajomym powtarzam, że Wit Szostak jest najlepszym współczesnym polskim pisarzem. Podpieram się przy tym rzadko wykorzystywanym (i niezbyt docenianym) autorytetem swojego filologicznego wykształcenia – aby wybrzmiało to bardziej doniośle, ale wciąż nonszalancko (jak rzucana od niechcenia oczywistość, która ma nieco szokować i zasiać ziarno niepewności – „czy coś już czytałem?”, „czy coś mi to mówi?”). Od kiedy jakieś osiem lat temu, przygotowując się na zajęcia, przeczytałam zdanie o szczupłym, zgarbionym i nikomu niepotrzebnym Juliuszu Słowackim wysiadającym z dyliżansu w Krakowie ("W połowie lutego roku 1829 do Krakowa przyjechał dyliżans, z którego wysiadł szczupły, zgarbiony i nikomu niepotrzebny Juliusz Słowacki” [Dumanowski]) wiedziałam, że wytropiłam najbardziej urzekające zdanie w literaturze polskiej. Do tej pory nie zostało zdetronizowane w moim prywatnym zestawieniu pięknych zdań (może to przez tą słabość do Słowackiego, zawsze mniej kochanego, a może to talent autora).
Inne, ważne w tym kontekście słowa, zostały napisane 47 lat temu przez Helen Cixous w Śmiechu Meduzy: „Piszę jak kobieta: bo kobieta powinna pisać kobietę. A mężczyzna mężczyznę.” Wit Szostak postanowił wyłamać się z tego podziału i rzucić rękawice tezom zawartym w jednym z najlepszych tekstów teoretycznych, jakie czytałam. Już po przebijających się we fragmentach poprzedniej książki głosach czułam, że będzie to wyrównana walka między teorią a literacką praktyką. A teraz siedziałam ze Szczelinami na kolanach i patrząc na wspinające się po ścianach słońce, czułam, że nikt tak pięknie nie opowiadał mi o miłości, dotyku i rozpadzie.
Wyławiam i obracam w dłoniach, wystawiając pod światło, wszystkie ciągłości literackie obecne w pisarstwie Szostaka i przewijające się w Szczelinami : oberki, Nowy Prokocim, podział na betonowy Kraków i upadające wsie, doktoraty i uczelnie. Rzeczywiście jest tu sporo szczelin, przez które przeciekają do jego stylu nowe wyzwania, wariacje formalne, co pozwala jego twórczości pozostawać równocześnie spójną i wciąż stawającą się.
Szostak nie osiadł na znanych sobie tropach i sprawdzonych już rozwiązaniach. Szuka dalej, za każdym razem trafiając prosto w sedno. Bawił się już literaturą polską w Dumanowskim, miewał flirty tak z Krakowem (w swojej trylogii), jak i z literaturą ciążącą ku prowincjonalnej (we Wróżeniu z wnętrzności), bawił się konwencją powieści akademickiej w Stu dniach bez słońca, dekonstruował język w Cudzych słowach i mity w Zagrodzie zębów. Wreszcie jest i powieść pisana wierszem, z punktu widzenia kobiety. Rzecz rzadka i paląco potrzebna. Mam wrażenie, że wiem, kiedy się narodziła (lub przynajmniej kiedy została zapowiedziana czytelnikom; z tych kilku akapitów w Cudzych słowach, które wywarły na mnie największe wrażenie). Doceniam nawet spójność okładek (choć, wiadomo, mogłaby być większa, kilka się wyłamało i lekko mnie rozczarowało) rozdzielonych niemal po równo między Macieja Sieńczyka (zdecydowanie najlepsze) a Patrycję Podkościelny.
W Szczelinami wszystko jest dokładnie przemyślane. Nie ma tu zbędnych fragmentów czy potknięć, są za to wybicia. Kiedy powoli rozgoszczę się w cielesności i krakowskich tramwajach, wybija mnie z rytmu Dziewczynka, a wraz z nią zmiana tonacji. Wciąga i chwyta mnie to mocniej, bo przecież w swoim wszechświecie też byłam dotykiem i ciałem w letnie noce, jak i dziewczynką schodzącą po schodach, aby odnaleźć dziadkowe czółno. Symbol pierwszego prawdziwego strachu, który sączy się powoli zamiast atakować. Powieść pisana wierszem wyswobadza język: tomiki stają się rozdziałami, czytelnik podróżuje więc przez romanse, twórczość, wielkie miłości, małżeństwo, macierzyństwo aż po Dziewczynkę z przeszłości i bolesny rozpad. To punkt kulminacyjny, w którym narratorka (o ile można tak nazwać podmiot mówiący w wierszu) dochodzi do przełomu, po którym następuje wymazywanie wspomnień – oddane tu po mistrzowsku poprzez samą formę i wykreślanie fragmentów w wierszach już znanych z poprzednich rozdziałów-tomików. Zabieg doskonale znany: masochistyczna próba przekreślenia wszystkiego, dopatrywania się zapowiedzi końca we wspomnieniach. Narratorka później powraca do pewnych tematów w rozdziale wierszy rozproszonych, rodzaju appendixu lub prywatnego repozytorium traum, lęków i przemyśleń.
Wit Szostak naprawdę rozpracował tezy Cixous i wyszedł poza nie. Jego ukobiecenie w poezji jest pełne i pozbawione fałszywych nut. Nawet w najdrobniejszych szczegółach potrafił odtworzyć wiele przeżyć czy wzorów charakterystycznych dla kobiecego doświadczenia, niekiedy z taktowną ironią, jak we fragmencie o porodzie i mężu, który „rodził prawdę na oczach całej społeczności jego ważnej dziedziny podczas (zagranicznej konferencji), gdy ja poczułam skurcze i zrobiłam to samotnie na Kopernika (bolało)”. Innym razem poprzez autoreferencyjność i odbiór krytyki wierszy – zbyt cielesnych i erotycznych, a więc niepoważnych... I właśnie gry z kobiecością, a właściwie stereotypami dotyczącymi kobiecości, i z tym, co w niej najprawdziwsze i najbardziej wrażliwe, stanowią – równie mocno co jej forma – o sile tej powieści.
Wit Szostak, Szczeliny, Wydawnictwo Powergraph, Kraków, s. 432