Pomnik wytapetowany schizami
O wydaniu jubileuszowym dzieł Mirosława Nahacza zmarłego w 2007 roku pisze Tomasz Wojewoda
Nie zdążyłem załapać się na fascynację twórczością Mirosława Nahacza, gdy ten jeszcze żył, nie będzie tu wobec tego prywatnej historii lektury pochodzącego z Gładyszowa tragicznie i przedwcześnie zmarłego pisarza. Tę lukę zapełniła już Urszula Honek swoim znakomitym tekstem na łamach „Dwutygodnika”. Gdy ukazywały się książki Nahacza, dla mnie, cztery lata młodszego od autora, było najwidoczniej jeszcze za wcześnie. Dopiero jego samobójcza śmierć 24 lipca 2007 roku była katalizatorem zainteresowania pisarzem, którego samozwańczo zakwalifikowałem do grona kaskaderów literatury. Niestety, ponieważ nic nie sprzedaje się tak dobrze, jak śmierć, książki Nahacza zaczęły wtedy osiągać zupełnie astronomiczne, zbójeckie wręcz ceny. Zdobyć udało mi się jedynie pierwsze wydanie Bombla, wyczytane i pożółkłe do granic, ze zmumifikowanym truchłem bliżej nieokreślonego owada między kartkami. Wyobraziłem sobie, że miejsce znalezienia tego owada jest znakiem, który zostawił mi autor. Dziś, po latach ponownie przekartkowałem tamto wydanie, zwłok nie odnalazłszy. Pewnie rozpadły się w proch, skruszały, anihilowane przez czas, dokładnie przeciwnie niż literacka wartość tej prozy. Okazja na powrót Mirosława Nahacza na księgarskie półki jest znakomita – w lipcu minie czternaście lat od jego samobójczej śmierci. W tym roku zaś Wydawnictwo Czarne obchodzi dwudziestopięciolecie istnienia i z tej okazji zdecydowało się wystawić pomnik pisarzowi, którego odkryło – pomnik „wytapetowany schizami”.
***
Osiem cztery – debiutancka powieść Nahacza, opublikowana w 2003 roku uważana jest za prozę inicjacyjną i portret pokolenia ówczesnych dziewiętnastolatków, z uwagi na charakterystykę bohaterów. Olgierd, Andrew, Patol, Muko, Tępy i Euzubiusz są przedstawicielami bezideowości nowej generacji, tracą swój czas na picie, ćpanie i rozmowy. Są chłopcami z dobrych domów, wszystko mają podane na tacy – i może stąd wynika marazm, krępujący ich ruchy. Świat, zarówno przeszły, jak i teraźniejszy, nie należy do nich. Widzimy zawiedzione plany pokolenia, niepostrzeżenie zanurzonego w nowo zastanej rzeczywistości. A ta, jak pisze narrator „jest popsuta i nie działa”. Mamy do czynienia z pierwszym pokoleniem, które nie przeżyło w swoim życiu żadnej traumy, „przecież nie stało się nic, żadna wojna jak u Kolumbów, żaden prześladujący wolną myśl reżim jak u naszych rodziców, nic”. Są plany i nadzieje pokolenia, można tylko domniemywać, że w znacznym stopniu skazane na fiasko: „Pewnie wyrośniemy z tego. Zapomnimy (…) Jak nic się nie stanie, rozjebiemy w końcu tę planetę”. A planeta aż się o to prosi – miejscem akcji jest podgórska miejscowość, będąca dla bohaterów centrum świata: „Nie tylko Europy, która w tym kraju wszędzie jest środkowa (…) Wszędzie tak samo blisko i daleko. Odległości są nieistotne, bo stają się ważne, dopiero kiedy ktoś chce gdzieś jechać, a stąd nie chce nikt”. W kontekście dalszego losu Nahacza, nad wyraz pesymistycznie brzmią wnioski, które każe wypowiadać narratorowi: „i tak kiedyś skończy się żoną, rodziną, domem i uporządkowanymi duperelowatymi błędnymi kołami”, albo gdy wyśmiewa się z tych, którzy popełniają samobójstwo z powodu nieszczęśliwych miłości. Zresztą fragmentów, które z biegiem lat zyskały na profetyczności jest u autora Osiem cztery o wiele więcej.
Proza Mirosława Nahacza to pisarstwo kaskaderskie, krańcowe – również w dosłownym sensie. Szczególne znaczenie zdawał się przypisywać autor specyficznemu momentowi pomiędzy dniem a nocą – o świcie lub tuż przed nim. To właśnie wtedy rozgrywa się na przykład kluczowa scena z Osiem cztery. Utkwiła mi też w pamięci niezwykle oryginalna metafora świtu z Bombla: „(…) jest noc, a właściwie już nie, bo wygląda na to, że cały ten sławny prawosławny Bóg wbił wielką strzykawkę pełną mleka w powietrze i teraz szprycuje je powoli, bo robi się jaśniej i bardziej lepko”. Zaś Bocian i Lola to w gruncie rzeczy powieść o nieumiejętności odróżnienia światła od mroku. „Ta pora to nie była ani noc, ani dzień, ani nic pomiędzy”.
Mamy w Polsce tendencję do mitologizowania i demitologizowania pokoleń. Każda kolejna, wkraczająca w dorosłość generacja jest z gruntu uznawana za najgorszą i najbardziej zdemoralizowaną, podczas gdy poprzednie obrastają w mity, na ogół fałszywe. Nie ma i nigdy nie było czegoś takiego, jak „pokolenie osiem cztery”, tak jak nie było innych pokoleń, których nazwy, tak entuzjastycznie niegdyś odmieniane przez przypadki, litościwie pominę milczeniem. Bohaterowie Osiem cztery, lub wszyscy, którzy w momencie ukazania się książki, tak chętnie się z nimi utożsamiali, to dziś ludzie u progu czterdziestki, często neofici konserwatyzmu i różnych nowych ładów. Jeśliby przyjąć za miernik wartości tej prozy jej aspekt pokoleniowy, to zwycięstwo wydaje się wątpliwe, jednak zdecydowanie lepiej z próbą czasu poradziły sobie jej walory literackie.
Być może Osiem cztery nie jest, jak przyjęło się uważać, najważniejszym, założycielskim tekstem pokolenia, ale z pewnością nie można odmówić Mirosławowi Nahaczowi znamiennej roli prekursora. To właśnie Nahacz, jako pierwszy pokazał, że taki typ literatury jest w ogóle możliwy, że trafi ona do grona odbiorców o wiele szerszego niż tylko charakterologicznie podobnego do bohaterów jego pierwszej powieści – korzystających z dopiero co nabytej pełnoletniości nastolatków. Nahacz pokazał, że nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne wydaje się zrzucenie przyciasnych formalnych garniturów – dlatego też właśnie, myślę o nim jako o poecie – trochę na przekór Stasiukowi i jego wspomnieniu, który otrzymawszy maszynopis Osiem cztery, bał się, „żeby to tylko, kurwa, nie były wiersze”. Jeśli za definicję poezji przyjmiemy bowiem umiejętność operowania i myślenia obrazami – a opętańcza obrazowość tej prozy nie podlega dyskusji – Nahacz był poetą par excellence – precyzyjnie operującym frazą i zaskakującymi wizjami. Jestem przekonany – i piszę te słowa z mocą hipotezy, że bez Nahacza nie powstałaby znaczna część młodej polskiej prozy – jak choćby Halny Igora Jarka, w którym znajdziemy podobny koncept, popychający akcję. Halny, polskie scirocco, u Nahacza bodaj jeszcze wyraźniej niż u Jarka, wpływa na intensyfikowanie się narkotycznych wizji, powoduje pożary, jest ważnym elementem, popychającym akcję do przodu, zwiewającym bohaterów tam, gdzie ich obecność projektuje autor.
Zaskakującym elementem spajającym wszystkie pomieszczone w nowym wydaniu teksty jest to, jak silna i bezkompromisowa jest to krytyka społeczna. Nahacz w zawoalowany sposób, dostrzegalny jedynie w przypadku ciągłej lektury, krytykuje raczkujący, niepełnoletni jeszcze polski kapitalizm i transformacyjny blues. W Osiem cztery trend wyznaczają stacje telewizyjne, w Bomblu widzimy rojenia głównego bohatera na temat zachodnich rolników, którzy nawet traktory prowadzą odziani w garnitury, prezenterki prognozy pogody pojawiają się w erotycznych marzeniach, telewizja panuje nad wyobraźnią. Bocian i Lola zaś to właściwie nieustanna kumulacja obrazów bezmyślności konsumpcyjnego społeczeństwa, pstrokatości, będącej remedium na nijakość.
***
Bombel to tragikomiczna opowieść w formie monologu. Tytuł powieści jest przezwiskiem głównego – i na dobrą sprawę jedynego – bohatera, wiejskiego menela, rozwodnika, mężczyzny przegranego i w stanie upadku, który siedzi na przystanku autobusowym i mówi sam do siebie, w oczekiwaniu na jakieś towarzystwo. Mówi, bo wtedy mniej się trzęsie i nie chce mu się tak bardzo palić. Ale również dlatego, że najzwyczajniej to lubi: „Ale mówię, bo lubię opowiadać. Nawet teraz, sobie samemu, i to chyba normalne, że wiem, co się stanie, bo to ja przecież przeżyłem, nie? Więc to może się wydać głupie, bo niby po co opowiadam sobie, jak to ja tego doświadczyłem, jak wiem, co będzie”. Snuje więc opowieści – o alkoholu, kobietach, komorniku, rybach, Cyganach i żywiołach. Tkwi na areopagu przystanku i filozofuje, czasem umyka mu to, co wypowiada, gubi się w dygresjach – „chlapnę coś i jestem zdziwiony”. Bombel zatem nie do końca ma kontrolę nad tokiem swojej opowieści – co jest argumentem uzasadniającym częste przeintelektualizowanie wypowiedzi, niezwyczajne w przypadku pospolitego menela, co zarzucało Nahaczowi liczne grono krytyków, o czym szerzej piszę poniżej. Bliska jest mi poetyka wymrukiwanych do siebie zdań. Monologów, co do których ma się nadzieję, że są w istocie solilokwiami. Już sam fakt ich wypowiedzenia napawa nadzieją, bo powinien implikować istnienie słuchacza, Kogoś. Bohater mówi o sobie „ja, który nic nikogo nie obchodzę”. Choć nie można odmówić Bomblowi komicznego potencjału, jego los jest w gruncie rzeczy tragiczny, bo niby gdzieś w jego opowieściach pojawiają się widmowi koledzy, ale tak naprawdę jest całkowicie osamotniony. Nawet jeśli w pewnym momencie wydaje mu się, że jest nagrywany przez ukrytego w krzakach komornika.
Fatalizm Bombla przejawia się w nieuchronnej cykliczności losu, towarzyszymy bohaterowi przez jeden tylko dzień, ale wygląda na to, że wszystkie jego dni są łudząco do siebie podobne. Być może odróżnia je jedynie poziom alkoholu we krwi opowiadacza. Czytelnik słucha Bombla, tak jak się słucha turystycznego przewodnika, można odnieść wrażenie, że następnego dnia, o którym książka już nie opowiada, Bombel nadal będzie siedział na swoim przystanku i na nowo rozpocznie dokładnie taką samą opowieść. Przefiltrowany przez świadomość wiejskiego pijaczka czas, ma u Nahacza charakter kulisty – przeciwstawić się temu nie może nawet śmierć. „A ludziom zawsze trudno w to uwierzyć i pewnie im się wydaje, że jak ktoś umrze, to tylko tak na żarty, że jak już ucichnie cała afera z okolicznościami zejścia (…) to ten trup właśnie, niekoniecznie po trzech dniach, znowu będzie siedział tam, gdzie zazwyczaj, znowu będzie robił to, co zazwyczaj”. W tej koncepcji śmierci widać wyraźną inspirację zaczerpniętą z Opowieści galicyjskich Stasiuka, gdzie masarz Kościejny nawet po śmierci siadywał na swoim stałym miejscu, w rogu knajpy. Fatalizm ten ma również wymiar bardziej ogólny, historyczny – powszechna nieobecność jest aluzją do akcji „Wisła”. Ten wątek pojawia się również w Bocianie i Loli: „Pusto tutaj. Normalnie nikt nie chodzi. Zwłaszcza teraz. Dawniej chodzili. I nie było pusto. Ja ciągle słyszę. Jakby oni wszyscy w końcu zaczęli wracać. (…) Dla kogoś, kto tu nie mieszka, ta pustka jest normalna. Ale ja tu wszystko widzę. Te miejsca, gdzie stały chaty. Dla mnie tu nie ma pustki. Jest cisza. Ale pustki nie ma (…) Bo teraz przyszła taka cisza jak wtedy. Jak ich wypędzili. Wygnali. Wszystkich. Nikt nie został”.
Odbiór pisarstwa Mirosława Nahacza od samego początku nastręczał trudności licznemu gronu czytelników. Nawet tak zazwyczaj przenikliwy Henryk Bereza w swojej recepcji Bombla nie uniknął (na szczęście tylko chwilowego) wpadnięcia w jedną z typowych pułapek, jakie zastawia ta proza. Świadectwo tych zmagań odnajdziemy w jego Wypiskach ostatnich, które ukazały się pod koniec ubiegłego roku w Państwowym Instytucie Wydawniczym. Pomijam już ewidentne złośliwości, które krytyk wypowiada pod adresem Nahacza, określając go mianem „pupilka Wydawnictwa Czarne”, podstawowym zarzutem jest u Berezy „niestosowność artystyczna, która daje zasadnicze piętno wszystkim składnikom narracji. (…) Niestosowność tkwi właśnie w takim założeniu, że to, co się opowiada, jest sprzeczne z tym, co można myśleć dla siebie lub opowiadać innym”. I jeszcze: „(…) nieprawda słów ściga w tej narracji nieprawdę za nieprawdą, jak się ma być wiejskim pijaczyną czy przygłupem, to nie można raz po raz wpadać w słowa studenta kulturoznawstwa[1]”. Dość kuriozalnie brzmią zwłaszcza te zarzuty, dotyczące meandryczności stylu Nahacza, Henryk Bereza zdaje się zapominać o myśli André Bretona, który w Manifeście surrealizmu jasno określił, że powołaniem prawdziwego poety jest poszukiwanie punktu, w którym wysokie styka się z niskim. Tymczasem w notatce sporządzonej zaledwie dzień później (8.02.2005) Bereza łagodzi nieco ton krytyki, przyznając się do niepewności, jakie ogarnia go wobec tego dzieła, zwraca między innymi uwagę na fakt, że Nahacz „przełamuje najrozmaitsze stereotypy narracyjne, nie lękając się ryzyka, budując z premedytacją kreację człowieka zredukowanego do najprymitywniejszych potrzeb niemal czysto fizjologicznych, nie krępując się wiarygodnością ekspresji językowej (stąd to, co nazwałem niestosownością), prawomocności takiego postępowania nie można jednak z góry zakwestionować[2]”.
***
Bocian i Lola, ostatnia z powieści Nahacza wydana za życia autora stanowi sumę katastrofizmu tej prozy, jest to powieść o nagłym zatrzymaniu akcji serca świata. Temat, jakim jest poszukiwanie mitycznej Loli domaga się zupełnie innego podejścia formalnego – Nahacz posługuje się tu poetyką fragmentu, narracja jest poszarpana, doraźna, zamglona – wręcz na granicy czytelności. Występują liczne palimpsesty, jakby tekst był zapisem dziurawej, przećpanej pamięci. Bo oczywiście wszystko, podobnie jak w Osiem cztery bierze swój początek od pewnej tajemniczej substancji i jej podejrzanego szafarza. Czytelnik może jedynie dać się ponieść wzbierającemu nurtowi koszmarów i wizji oraz próbować nadążyć za nurtem, wychwytywać liczne intertekstualne nawiązania, służące za jedyne punkty oparcia. Frazą, która z mocą namolnej refreniczności powraca w Bocianie i Loli jest „oczy bolą, jakby ktoś wciskał je do środka”. Chyba każdy przeprowadzał na sobie ten eksperyment i widział niezwykłe kolory i kształty hipnagogów, które pojawią się pod powiekami, gdy się je mocno zaciśnie. Bohaterowie Nahacza jednak żyją w takiej rzeczywistości nieustannie i próbują wydostać się na zewnątrz. To także pierwsza powieść nie-beskidzka a warszawska, napisana już po przeprowadzce autora do stolicy, której mrok i zaklęte rewiry zawsze go pociągały.
Bocian i Lola pokazuje nad wyraz dobitnie postęp, jakiego dokonał pisarz na przestrzeni lat. W powieści tejz operowania obrazami uczynił Nahacz główną zasadę porządkująca akcję, nawet jeśli pozornie wydaje się, że nie istnieją w niej żadne zasady. Niczym w Incepcji, czytelnik wpada wraz z narratorem w kolejne poziomy narkotycznych wizji, koszmarów – rzeczywistości, które są do tego stopnia sugestywne, że negują wszystko – nawet same siebie. Jest to przykład pisarstwa, które może właściwie równać się jedynie z urojonymi światami Williama S. Burroughsa czy Thomasa Pynchona. Nahacz pozostał wierny estetyce powieści drogi, jednak z biegiem lat jej charakter podlegał coraz większemu uwewnętrznieniu. A jednak pomimo całej swojej surrealności, jest to proza, aż do bólu zanurzona w realiach, jest znakomitym portretem współczesności. I to profetycznym, bo w ciągu szesnastu lat od jej publikacji, zagłębiliśmy się w koszmarze o wiele głębiej, niż zdążył tego doświadczyć Nahacz. W Bocianie i Loli znajdziemy na przykład wizję supermarketu, po którym ludzie jeżdżą wózkami pełnymi papieru toaletowego. Albo takie zdanie: „Brak następnego odcinka serialu, który wszyscy oglądają. Brak chodzenia do pracy, chodzenia do szkoły, chodzenia do kościoła. Informacja, że tak może się zdarzyć, podawana przez panią w eleganckiej garsonce”. Zdania, które brzmią, jakby powstały wczoraj, zostały napisane półtorej dekady przed pandemią.
***
Krytyka literacka jest trochę jak łyżwiarstwo figurowe – nie może obejść się bez krótkiego programu obowiązkowego. W każdym tekście na temat Mirosława Nahacza musi paść słynna rekomendacja Andrzeja Stasiuka, więc i ja muszę ją tu przytoczyć: „Istnieje pewien oddzielny rodzaj prozy. Jego wyjątkowość polega mniej więcej na tym, że podczas lektury ma się wrażenie, że nie została napisana, ale ktoś komuś to podyktował. Po prostu czytając słyszy się głos”. Często, moim zdaniem niesłusznie, postuluje się podobieństwo prozy Nahacza z autorem Murów Hebronu. Myślę, że jeśli cokolwiek – poza miejscem zamieszkania – łączy obu pisarzy, to jest to właśnie ten unikatowy, dyktujący kolejne frazy głos, nad którym twórca jest w stanie jedynie częściowo zapanować. Choć może rzeczywiście jest to kwestia geografii, może tam, w Beskidzie Niskim rozpanoszył się ten najbardziej osobny głos, ten najoryginalniejszy dajmonion, który zwykłym ludziom podpowiada zdania, czyniąc z nich pisarzy? I może w tym właśnie tkwił tragizm losu Mirosława Nahacza, który przeprowadziwszy się do Warszawy, nie mógł odnaleźć tam podobnego głosu i dlatego nieustannie w ten Beskid powracał?
W zestawieniu, które proponuje nam zbiorcza publikacja dzieł (prawie) wszystkich Nahacza, Osiem cztery oraz Bocian i Lola to maksima wykresu literackiego szaleństwa, Bombel,wydaje się tekstem odmiennym od dwóch pozostałych – choć nadal brawurowy i znakomity literacko, to jednak jest pewnego rodzaju spadkiem, charakteryzującym się o wiele spokojniejszą, bardziej przewidywalną, wręcz dążącą do klasyczności narracją. Kolejnym skrajnym punktem życiorysie Nahacza, jego naturalną konsekwencją mogłyby z pewnością być Niezwykłe przygody Roberta Robura, które z różnych względów, nieobecne są w omawianym pośmiertnym zbiorze. Jednak dążę do pokazania czegoś zupełnie innego – mianowicie, że gdyby halucynacyjność tej narracji oddać za pomocą wykresu – to wyszedłby z tego zupełnie niezwykły literacki elektrokardiogram, z trzema punktami maksymalnymi i jednym zaledwie spadkiem, a zatem widać wyraźnie, że dążący do wypłaszczenia. A taka hipoteza ma już swoje konkretne konsekwencje i przełożenie na życie autora, który w młodym wieku osiągnął to, co wielu pisarzom nie udaje się przez dziesięciolecia – dotarł do punktu, w którym właściwie niemożliwa jest jakakolwiek dalsza twórczość, za którym jest już tylko szaleństwo lub śmierć. Narrator w Osiem cztery zauważa, że „strach zostaje i się zbiera”. Być może krańcowość prozy Nahacza polega właśnie na kumulacji tego strachu – jest go tak wiele, że wydaje się niemożliwe, by istniała unieważniająca go siła. Jestem niemal pewny, że nawet teraz, w czternaście lat po śmierci autora, cząsteczki tego strachu nadal krążą po świecie, unicestwiają, bądź też stają się nasionami, z których wyrasta kolejna literatura lęku. Nahacz uderza z celnością zasłużonych katastrofistów – świat to miejsce dogłębnie pesymistyczne, w którym jedynym istniejącym uśmiechem jest ten wygrawerowany na białej tabletce.
Tomasz Wojewoda
Mirosław Nahacz, Osiem cztery. Bombel. Bocian i Lola, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, str. 384
[1] H.Bereza, Wypiski ostatnie, t. 1, red. P.Orzeł, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, str. 68
[2] Tamże, str. 69