Ramon Curnaugh prezentuje
Plączą się tu ze sobą rzeczywistość i złudzenie, rzeczywistość i western, marzenie i film - o Daleko od Rueil Raymonda Queneau pisze Justyna Wysocka
Po niemal osiemdziesięciu latach od premiery książka Raymonda Queneau, Daleko od Rueil, doczekała się polskiego przekładu. Okładkę rodzimego wydania odczytuję dwojako: widzę prostą mapę (drogi prowadzące do i z Rueil) oraz rozszczepioną wiązkę światła. A ponieważ jest to opowieść „kinomagiczna”, to myślę, że jest to snop emitowany przez projektor filmowy. Kiedy się w jego stronę odwracamy w jakimś zakazanym Orfeuszowym odruchu, na własne życzenie burzymy iluzję, której przecież chcemy dawać w kinie wiarę. Zdemaskowane widowisko przestaje istnieć, sztuczka jest wyjaśniona. Czy było warto? Wysłużony fotel w ciemnej sali staje się nagle niewygodny, zesztywniały kark zaczyna dawać się we znaki, a sąsiedztwo ciepłej i jędrnej łydki przeszkadzać. I jeszcze jeden detal tej grafiki: losowo rozsiane czarne kropki, punkty, znaki przestankowe. Pewnie chodzi o te pasożyty, które się u Queneau bujnie plenią: pluskwy, stonki i muchówki. A przede wszystkim o wesz: wesz myśli i słów, wesz egzystencjalną przenoszącą chorobę zwaną ontalgią.
Lekiem na tę dolegliwość jest eliksir Radosnych Szpaków. Pierwszoplanowy bohater powieści, Jacques L’Aumône, to wielki marzyciel i miłośnik kina z paryskiego przedmieścia, który próbuje rozsławić miksturę i uzdrowić nią ludzkość. Ale to tylko jedna z rozlicznych ról, które odgrywa. L’Aumône bywa też ‒ zawsze przypadkowo, zrządzeniem losu, siłą inercji ‒ naukowcem, wynalazcą, hodowcą wszy olbrzymek, członkiem trupy teatralnej, ascetą (tj. Panem Nikt, anonimem), dokumentalistą i aktorem. W jego urojeniach i wizjach dochodzi do jeszcze większej proliferacji wcieleń i losów rodem z romansu łotrzykowskiego, wielkiej sagi czy powieści przygodowej Juliusza Verne’a. Liczy się pulsująca potencjalność bycia, nigdy ostateczna forma, stąd ten kalejdoskop nieobranych tożsamości, repozytorium nieprzywdzianych skór. Jawę od snu oddziela przepuszczalna membrana. Cienkie płótno, na którym wyświetlane są płaskie, ale ruchome obrazy (ekran projekcyjny jako „skóra snów”). Bezszwowa narracja oscyluje między opisem światów, które zamieszkuje bohater. Plączą się tu ze sobą rzeczywistość i złudzenie, rzeczywistość i western, marzenie i film. Wygasająca gdzieniegdzie interpunkcja upłynnia to przenikanie. Dochodzi też do podstępnych paradoksów (młody Jacques rozpoznaje w westernie dorosłego siebie, co stanowi zarówno klamrę, jak i pętlę w tej historii) oraz zagnieżdżeń (film, w którym ktoś, oglądając film, wchodzi ze sceny na ekran ‒ klasyczna une mise en abyme). Mieszają się nam porządki, fikcje pączkują. Zdanie, a niekiedy akapit trzeba przeczytać jeszcze raz, montaż tutaj zaskakuje. Zderzamy się z własnymi czytelniczymi oczekiwaniami, złościmy na żartownisia Queneau, ale warto. Można się pośmiać. Jeśli tylko zdołamy przejrzeć zamysły autora.
Lekkość to tylko pozorna, a jakże. Jest w tej powieści i najwyższej próby nuda, i niepokój. Nużące okazują się wszystkie dialogi, niepotrzebna paplanina, w której roi się od jałowych komunałów, powracających w niezmiennym rytmie jak smętny refren. Obnażające „głupotę ludzkiego języka” (czyżby jedna z jaskółek zwiastujących Łysą śpiewaczkę Ionesco?). Innymi słowy ‒ zawszone. Nieposkromione wyliczenia urojonych wcieleń i mirażowe opowieści snute obok głównego wątku, w którego istnienie bardzo chce się wierzyć, również wystawiają na próbę cierpliwość czytelnika. Jest w tym eklektycznym bezliku, w tym tutti frutti jakaś jednak cyrkowość, feeryczność. Oulipiański rodowód pisarza podpowiada nam, że to un clin d'œil. Odpowiedzmy tym samym, puśćmy oko do Queneau.
Niepokojące natomiast jest znikanie ‒ a może wręcz wyczerpywanie się ‒ głównego bohatera. Postaci o usposobieniu nomadycznym, piracko-kowbojskim, o zwielokrotnionej jaźni i co najmniej podwójnym życiu (Jacques L’Aumône i James Charity jak Doktor Jekyll i pan Hyde?). Targanej nieukojonym pragnieniem metamorfozy i inności, podsycanym choćby wyświetlaną tuż przed seansem kroniką filmową, która podpowiada mu kolejne inkarnacje, tak przeszłe, jak i przyszłe. Instrumentarium fantazjowania zostaje wprawione w ruch jak na pstryknięcie palców, wystarczy najlichszy bodziec. W swoich złudzeniach Jacques przybiera kształty nie tylko ludzkie, staje się też salamandrą, przetrwalnikiem, a nawet skrawkiem rozpuszczonego, miękkiego mydła, które „zanika pomału, w miseczce wody, niezbyt czystej, bo jakiś gość użył jej do obmycia sobie brudnych palców”. To zdanie, w żaden sposób niewyeksponowane w narracji, wręcz zagubione w jej strumieniu, uważam za prześwit poważnego. Dopiero fantazjując o uprzedmiotowieniu, o zdegradowaniu siebie do tej efemerydy, jaką jest piana z mydlin, bohater wizualizuje sobie niebyt, swoje rozmycie się i rozpłynięcie. Przedkładam ten niewielki fragment nad cały rozdział o ćwiczeniu się Jacques’a w pokorze, dyscyplinie i świętości. Bycie nikim okazuje się przecież kolejną zużytą rolą, tożsamością szybko skonsumowaną. Nawet jako wyobrażony duch L’Aumône szuka postaci, w którą mógłby się wcielić, do której mógłby się przypiąć choćby na kilka minut.
Marzenie o zniknięciu w końcu się ziszcza. Jacques istnieje już tylko na taśmie, na ekranie, w amerykańskim filmie pt. Skóra snów stanowiącym jego biografię, w której gra samego siebie. Opis tego filmu pomieszczony na ostatnich kartach książki jest jednocześnie jej streszczeniem, co można uznać za gest unieważniający całą powieść. Pakt autora z czytelnikiem zostaje naruszony. Ot, taki prztyczek w nos. Ale czy jest to tylko wybieg narracyjnego trikstera? Chyba jednak nie. Sądzę, że kryje się w Daleko od Rueil przenikliwa myśl o naturze czasu („Co za życie. Zawsze ta sama historia”; „Zawsze ten sam kram”) i pamięci (czy nie mylą się nam nasze własne dzieje z fabułami obejrzanych filmów, przeczytanych książek, wyśnionych nocą żyć?). „Gdybym tylko wiedziała!” ‒ mogę powtórzyć za Harrym Mathewsem, autorem posłowia do polskiego wydania Loin de Rueil.
Justyna Wysocka
Raymond Queneau, Daleko od Rueil, tłum. Anna Wasilewska, posł. Harry Mathews, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, s. 216