Policjant zabił na festynie 8-letniego chłopca z czeskiej mniejszości Caaaków. Brzmi jak nagłówek prasowy, całkiem prawdziwy i współczesny. Ledwie tydzień temu podobna wiadomość obiegła Internet, kiedy czeski policjant zastrzelił romskiego ochroniarza w miejscowości Teplice. Temat nowej powieści Olgi Hund, w której splatają się ze sobą społeczne wątki i napięcia wokół wszelkiej inności, jest paląco aktualny.
Hund twórczo wykorzystuje i obraca w dłoniach koncept mniejszości oraz inności. Pod wymyśloną grupę Caaaków w Czechach – jeśli bardzo chcemy i nie potrafimy inaczej – możemy podstawić Romów (ach, te niezrozumiałe kulturowe zasady przypominające romanipen, czy niszczone mieszkania komunalne i kradzieże), Kaszubów i mieszkańców Ukrainy, o których zwykliśmy niechlubnie mówić jako o posiadających czarne podniebienia lub Żydów (plotki o jedzeniu kotów w celach rytualnych ewidentnie zostały zbudowane na opisach zabijania polskich dzieci na mace). Są tu jeszcze kobiety: niebezpieczne, rzucające czary swoim spojrzeniem, kuszące i piękne wiedźmy. Podobieństw do rzeczywistości pozaliterackiej jest więcej i można je mnożyć, jeśli założymy, że literatura potrzebuje takiego zakorzenienia.
Hund jednak stara się nas co jakiś czas z niego wytrącić. Mamy co prawda policje, faszystów, stowarzyszenia budujące więzi i dialog, ale też trzecie oko na czołach Caaaków, widoczne także dla osób postronnych. Rola spojrzenia, oczu i widzenia jest w tej niewielkiej książce bardzo ważna. To jak różne grupy społeczne widzą i opisują siebie nawzajem, jak policja widzi demonstrantów, jak rozdziela dobro od zła i na jakich zasadach organizuje ład społeczny.
Rozdziały są krótkie, urywane. Rozpędzają się w dygresje, przywoływane do porządku przez cezury nowych części. Te są jak znaki stopu lub – znamienne w kontekście tematu – uparte powracanie do zeznań i odtwarzanie wydarzeń. Początkowe rozdziały i ich pierwsze zdania przenoszą nas do sytuacji wyjściowej, równocześnie popychając akcję o to jedno zdanie dalej. Nadaje to całości rytmu, po czym nagle się urywa, na wysokości szóstego rozdziału. Nie do końca wiadomo czemu. Co prawda trzy postaci jadące w radiowozie zostały już przedstawione, jednak nie znajduję w konstrukcji książki wyjaśnienia dla tej zmiany, co nieco mnie zraża. Klamrą dla całości są tytułowe łyski: czarne ptaki z błyskawicą na głowie, jak w pierwszym akapicie książki pisze autorka. Dlaczego liczą do trzech wyjaśni się na samym końcu, już po wielkiej i zwycięskiej (czy aby na pewno?) paradzie Caaków.
Pojawia się tu niezgoda na romantyzowanie ani na oczernianie czy choćby nawet uspójnianie mniejszości. Chcemy, aby Inni byli jak z legend i baśni, bo nie wierzymy do końca, że są takimi samymi ludźmi jak my. Mamy do zaoferowania, jak powieściowi Czesi, nienawiść i stereotypy lub fascynację i umitycznienie. Granica w powieści – tak jak i w rzeczywistości – nie przebiega jedynie miedzy Czechami a Caakami, ale też między obywatelami a policją. Rewolucja przetacza się przez strony szybko, wybuchając nam przed oczami. Czeska policja kluczy, tuszuje i wypiera. Morderca dziecka zamiast do więzienia trafia do sanatorium, gdzie dochodzi do wniosku: „A tego by przecież nie dawali byle komu, pospolitemu mordercy dziecka. Oznacza to – przekonuje sam siebie Jarda – że mój czyn zasługuje na pochwałę”. Konstatacja niebezpieczna, szczególnie gdy czyta się ją krótko po skazującym wyroku na całkiem realną postać: policjanta, który zabił Georga Floyda. Kary dla funkcjonariuszy policji zwykle są mniejsze niż dla zwykłych obywateli. Ich czyny, mimo że wzbudzają w ludziach wściekłość, przez system nie są traktowane z odpowiednią surowością. Znajduje się niekiedy kozła ofiarnego, który pomoże systemowi trwać w sposób niezmieniony. Jednak rewolucja w czeskim Zlinie nie zostaje rozstrzygnięta. Odświętny marsz Caakańskich dzieci, owiany mgłą tajemnicy i niezwykłości trwa. Co może z niego wyniknąć, tego autorka nam nie zdradza. I może to właśnie najlepsze możliwe zakończenie książki: na dzień przed stabilizacją, bez wyjaśnień, bez winowajców. Jarda znika, jego szef ginie, politycy się nie sprawdzają, świat po rewolucji nie został do końca jeszcze wymyślony, a może po prostu nie został dokładnie opisany. Dla Caaków zmieniło się wszystko, dla nie-Caaków nic. Co za piękne zakończenie.
To dopiero druga książka autorki, ale już można powiedzieć, że charakterystyczną cechą jej powieści jest twórcze przekształcenie rzeczywistości, antropologiczne czerpanie ze świata realnego i układanie go w fikcję. Łyski liczą do trzech to książka wyrosła z 2020 roku. Nie ma w niej śladów pandemii, za to są protesty i hasła znane nam z marszy przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej (jak pojawiające się w tekście skandowane przez tłumy hasło: zdejmij mundur, przeproś matkę), zamieszki przywołujące gniew po zamordowaniu Georga Floyda w Stanach (demonstranci i policjanci w bocznych uliczkach podduszający ich kolanami) czy przetaczające się po Kanadzie w momencie pisania tej recenzji podpalenia kościołów katolickich po odkryciu kolejnych mogił rdzennych dzieci pod prowadzonymi przez tę instytucje szkołami z internatami. Oznacza to, że książce Hund znów trochę bliżej do rzeczywistości niż do fikcji (jak miało to miejsce w doskonałych Psach ras drobnych). Na ogół mam problem z literaturą tak silnie osadzoną w realiach, chociaż niezmiennie sprawia mi przyjemność doszukiwanie się rozrzuconych po tekście aluzji (zachęcam każdego do uważnego czytania), jednak dobrze się stało, że Łyski powstały i mogą wywoływać kolejne, nie tylko literackie, dyskusje.
Magdalena Kargul
Olga Hund, Łyski liczą do trzech, Czarne, Wołowiec 2021