A co, jeśli śmierci nie ma? Co, jeśli to przejściowy stan, nie zaś kategoryczny koniec? Gdzie trafia zmarły, gdyby porzucić przekonanie o życiu pozagrobowym? Czy gdybyśmy na poważnie potraktowali chrześcijańską prawdę wiary o ciał zmartwychwstaniu, to zaskoczyłaby nas obecność zmarłych wśród nas? Powyższe pytania stawia w swej najnowszej powieści Knausgård, a udzielane odpowiedzi wcale do prostych nie należą.
Norweski pisarz po kilku latach pracy w dziełach autobiograficznych, która przyniosła kilka tysięcy stron Mojej walki i cykl czterech pór roku, powraca do fikcji wraz z nowym cyklem, jaki otwiera Gwiazda poranna (wcześniejsze fikcyjne powieści, to np. Wszystko ma swój czas, które wbrew temu co twierdzi Krzysztof Varga w “Newsweeku”, ma polskie wydanie). W nowej powieści Knausgård wykorzystuje to, co najlepsze w jego twórczość, ale nie ustrzega się niedomagań, na jakie mogą narzekać krytycy pisarstwa Norwega. Należę do radykalnych entuzjastów Knausgårda, na wydanie Gwiazdy porannej czekałem tak, jak się czekało na Harry’ego Pottera i gwarantuję, że gdyby Wydawnictwo Literackie zrobiło premierę o północy, z fajerwerkami i wodotryskami, to od miesiąca wirowałbym po wejściówkę. Jednak jestem też człowiekiem sprawiedliwym, więc pominięcie wad nowego Knausgårda byłoby z mojej strony nieuczciwością zarówno wobec potencjalnego czytelnika, jak i samego siebie. Niemniej zacznijmy od tego, co dobre.
Rzecz dzieje się w Bergen i okolicach w ostatnich dniach wakacji. Dziewiątka bohaterów i narratorów powieści (profesor literatury, pastorka, dziennikarz śledczy, pielęgniarka, opiekunka w DPSie, kasjerka, wokalista z zespołu indie, młoda matka i pretensjonalny proroko-myśliciel), których losy przeplatają się w niewielkim stopniu, obserwuje tajemnicze zjawisko astronomiczne jakim jest pojawienie się nowej gwiazdy. Wraz z nim zaczynają się dziać rzeczy niesamowite: kraby wychodzą masowo z morza, zmarły pacjent, szykowany na materiał do przeszczepu budzi się na stole operacyjnym, a bohaterowie widzą rzeczy, których nie ma. Choć jednak wydarzenie ma skalę przełomu światowego z potencjałem apokaliptycznym, zdaje się nie zajmować bohaterów tak, jak pytania, którymi już żyją przed pojawieniem się gwiazdy. „Kim wobec tego jestem?” – pyta siebie Kathrine, pastorka w kryzysie małżeństwa. „Ja się nie bałam. Jeśliby nadchodził dzień sądu, tylko bym się ucieszyła” – deklaruje Iselin, pogubiona nastolatka. Codzienność bohaterów: małżeńskie kryzysy, zawodowe rozczarowanie czy niepewność własnej wartości biorą górę w świetle apokalipsy, czyniąc ją wątkiem pobocznym. Pojawienie się gwiazdy zdaje się tylko intensyfikować procesy, które już mają miejsce, oraz pozwala odważniej stawiać pytania, które już w nich się zrodziły. Choć zabieg ten przypomina scenerię niczym z Melancholii Larsa von Triera, gdzie zbliżająca się apokalipsa stanowiła tylko przyczynek do ujawnienia niepokojów, z którymi już mierzyli się jej bohaterowie, to jednak jest użyty w sposób skuteczny i efektowny. Bohaterowie zyskują życie, barwność i indywidualną charakterystykę. Wewnętrzne monologi Iselin w Burger Kingu, zmagania Arnego, próbującego wirować między gorzałą a szaleństwem żony, niepewność i frustracja Josteina, są prawdziwe. W bohaterów Knausgårda się wierzy, ich los obchodzi czytelnika, a działania wywołują wyraziste uczucia – frustrację czy empatię. Sam Knausgård ich nie ocenia, daje życie bez wtłaczania w moralne kodeksy, ale stawia w sytuacjach skrajnych, z którymi narratorzy Gwiazdy porannej sobie nie radzą. To zwiększa zainteresowanie czytelnika ich losem.
Drugi wyrazisty talent Norwega polega na budowie narracji prowadzonej przez każdą z postaci z osobna. Choć trudno w to uwierzyć przy aż takim zróżnicowaniu charakterologicznym, wszyscy bohaterowie Gwiazdy porannej opowiadają o towarzyszących im zdarzeniach ciekawie, budując napięcie i stosując zawieszenia akcji, które skutecznie prowadzą do dalszej lektury. W efekcie liczącą ponad siedemset stron powieść czyta się szybko, fabuła wciąga i buduje oczekiwania, gdyż nie wolno zapomnieć, że Gwiazda poranna to literatura gatunkowa. Knausgård napisał powieść grozy, bliską realizmowi magicznemu Neila Gaimana (z Oceanu na końcu drogi) czy Stephena Kinga (końcowe partie są nieoczekiwanie bliskie Mrocznej wieży). Książka przy tym nie jest straszna, lecz przykuwa czytelnika napięciem w świecie przedstawionym, zahaczając o przestrzenie fantastyczne. To dobry moment, by przejść do zarzutów, ponieważ powyższe atuty stanowią również o słabszych momentach książki, a co gorsza – Gwiazda poranna by się bez nich obeszła.
Uruchomione w końcowej partii Josteina wątki rodem z fantasy stanowią zdecydowanie najsłabsze momenty powieści Norwega. Nie dlatego, że są słabe same w sobie, to w końcu jakiś pomysł na zadziałanie magii w świecie przedstawionym. O ich słabości decyduje fakt, że Gwiazda poranna to początek cyklu, a czytelnik wrzucony w obcą całości książki narrację musi obejść się smakiem, nie wiedząc dokąd prowadzi. Gdyby Knausgård pozostał na poziomie grozy psychologicznej (wątek żony Arnego, czy ucieczki pacjenta z DPSu, są dostatecznie przejmujące), książka stanowiłaby spójną, satysfakcjonującą całość z ciekawym przedstawieniem obojętności bohaterów na apokalipsę w świetle własnych, małych apokalips. Tymczasem autor zostawia nas z niedosytem i poczuciem niedopasowania: po co budować ze szczegółami świat fantastyczny, a tak właśnie zostaje przedstawiony – wraz z topografią – jeśli zostajemy z nim na wieczne nigdy trwające dopóki nie wyjdzie kolejna część. Czy pojawienie się nowej gwiazdy ma jakąś łączność z przenikaniem świata „realnego” i tego drugiego? Nie wiadomo, zaś samo to pytanie nie jest tak ciekawe, jak inne, które Knausgård w swej powieści zadaje.
Osobną trudność sprawiają owe cliffhangery, które choć działające na czytelnika, to jednak niepokojąco przypominają pisanie powieści pod serialową adaptację. Czytając Gwiazdę poranną, miałem silne wrażenie budowy scenariusza, a nie książki. Wielość postaci sprzyja dziełu telewizyjnemu, podobnie wprowadzanie dialogów o pustym przebiegu, czy elementów fabuły przypominających wypełniacze w celu stworzenia sceny wizualnej. Widać to zwłaszcza w wątku Solveig i opisach słuchanych przez nią płyt w trakcie jazdy samochodem:
Nie odrywając oczu od drogi, otworzyłam schowek i na chybił trafił wyciągnęłam jedną ze starych płyt. Włożyłam ją do odtwarzacza.
To była siódma symfonia Beethovena. Minęłam uwerturę i podkręciłam głośność.
Bam, baa, ba, baam, ba, ba! – śpiewałam, podczas gdy deszcz bębnił o szybę pod ciemnym niebem nad okolicą, której kształt stale się zmieniał.
Ciekawe, jakiej muzyki słucha Inge.
Knausgård jest znanym melomanem, w Mojej walce przywoływał liczne skojarzenia muzyczne (sam w końcu pracował przez jakiś czas jako dziennikarz radiowy), niemniej tutaj można mieć poczucie nadmiaru, który koniec końców niewiele daje. Ale do serialu pasowałoby jak złoto. Bam, baa, ba, baam, ba, ba!
Wielość bohaterów stanowi dodatkowe wyzwanie, z którym Knausgård, jak już wspomniałem, nieźle sobie radzi. Niemniej nie do pominięcia jest fakt, że choć każda z postaci posiada odrębną charakterystykę, historię, wiek i motywacje, to jednak... niepokojąco przypomina samego Knausgårda. Nie czynię z tego bezpośredniego zarzutu, to naturalne, że pisarz buduje świat przedstawiony w odniesieniu do swojego życia – a tym bardziej pisarz-biografista. Można jednak odnieść wrażenie, że dochodzi w nim do pewnych uproszczeń, tym bardziej gdy bohaterowie są blisko samego Norwega. Choroba psychiczna żony profesora literatury siłą rzeczy rodzi skojarzenia ze spowiedzią Knausgårda z własnych niepokojów, które towarzyszyły mu w małżeństwie z Lindą Boström. Relacja na ten temat jest przedstawiona jednostronnie, brakuje jej krytycznej głębi, która uwalniałaby chorą psychicznie żonę Arnego z karbów jego narracji. Tak się jednak nie dzieje, co rodzi w czytelniku, a zwłaszcza w czytelniku Knausgårdziście pytania o motywacje samego autora dzieła. Podobne wrażenie wnosi wątek Egila, niejako alterego Arnego i autora kończącego Gwiazdę poranną pseudofilozoficznego eseju o umieraniu jako niezamkniętym przejściu między życiem i śmiercią, z których obie są równie realne i umożliwiają podróż w dwie strony. O ile O śmierci i zmarłych pełni jakąś rolę dla fabuły, nakreślając jej metatekstowe ramy, o tyle trudno nie ulec wrażeniu, że to jakiś przejaw miłości własnej Knausgårda, przekonanego o tym, że ma coś ważnego do powiedzenia. Ogromną stratą dla książki jest to, że treść eseju nie uległa naturalnemu wpleceniu fabularnemu, ale została podana w całości jak manifest, dając kolejne po uruchomieniu scenografii fantasy pęknięcie w lekturze czytelnika. Esej nie jest napisany w sposób przystępny, momentami składa się z aforyzmów i przypomina raczej wyraz elokwencji autora, aniżeli ciekawy element książki. Dodatkowo trudne w percepcji jest to, że sama charakterystyka Egila czyni z niego postać nieprzystępną. Facet nie umie zająć się wymagającym dzieckiem, porzuca rodzinę dla pięknoduchostwa i siedzi w chacie, snując okołofilozoficzne rozważania bez wyraźnej puenty. Wszystko dlatego, że stary zostawił mu dużo pieniędzy. Nie na moje nerwy takie wstawki.
Pomijając powyższe zarzuty, Karl Ove Knausgård sprezentował czytelnikom wciągającą książkę z barwnymi bohaterami. Apokaliptyzm Gwiazdy porannej jest jednak najciekawszy wtedy, gdy dotyka codzienności, nie zaś wydumanej metafizyki. Czekam na kolejną część z niecierpliwością, nie mając pojęcia gdzie to wszystko zmierza, ani na ile tomów Norweg zamierza rozpisać nowy cykl. Oby potrafił wylądować, nie angażując się nadmiernie w te wątki, które po prostu wychodzą mu słabiej.
Karol Kleczka
Karl Ove Knausgård, Gwiazda poranna, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, s. 720
https://www.newsweek.pl/kultura/recenzja-karl-ove-knausgard-gwiazda-poranna-apokalipsa-wedlug-knausgarda/yrdxd2j