Spis paru strat (fragment)
Publikujemy fragment "Spisu paru strat" Judith Schalansky w przekładzie Kamila Idzikowskiego
Pewnego sierpniowego dnia przed kilku laty zawitałam do miasta na północy kraju. Zbudowano je w głębi długiej zatoki, która wcina się w ląd od czasów pradawnych zlodowaceń, a jej słonawa woda obfituje wiosną w śledzie, latem – w węgorze, jesienią – w dorsze, zimą zaś – w karpie, szczupaki i leszcze, toteż zawód rybaka wciąż ma się tam dobrze. Właśnie rybacy i ich rodziny żyją od wieków w jednej z dzielnic tego miasta, dawnej osadzie, niezaprzeczalnie malowniczej, choć złożonej właściwie z pary brukowanych ulic, placu do suszenia sieci oraz klasztoru, zamieszkałego dziś już tylko przez dwie dystyngowane staruszki. Krótko mówiąc, to jedno z tych miejsc, gdzie czas zdaje się nie płynąć, a człowieka aż kusi, by uwierzyć w żywą obecność przeszłości, równie nieokreślonej, co uwodzicielskiej. Tym jednak, co najbardziej zapadło mi w pamięć, nie były kwitnące róże ani wybujałe malwy przed niskimi, bielonymi wapnem domami, nie barwne drewniane drzwi ani wąziutkie uliczki, w większości schodzące prosto nad skalisty brzeg, lecz intrygujący fakt, że cała zabudowa nie skupiała się wcale wokół rynku, tylko skrytego w cieniu młodych lip, ogrodzonego żeliwnym płotem cmentarza, a zatem że w miejscu, gdzie mógłby kwitnąć handel, zmarli oddawali się pod ziemią zajęciu, które z winy nieszczęsnej, życzeniowej wiary wciąż lubimy nazywać „spoczywaniem”. Moje ogromne zdumienie, z początku przypominające niepokój, stało się tym większe, gdy ktoś pokazał mi dom kobiety, która z kuchennego okna miała widok na grób przedwcześnie zmarłego syna, bo wówczas zdałam sobie sprawę, iż zgodnie z wielowiekową tradycją, kultywowaną przez gildię grabarzy, zmarłym i żyjącym członkom rodziny pozwala się tu przebywać bardzo blisko siebie, a do tej pory wiedziałam jedynie, że podobny zwyczaj panuje na niektórych wyspach Pacyfiku. Oczywiście już przedtem zdarzało mi się odwiedzać wyjątkowe miejsca pochówku, chociażby wyspę cmentarną San Michele z wysokimi murami z czerwonej cegły, wyrastającymi z turkusowych wód Laguny Weneckiej jak niezdobyta twierdza, albo pogrążony w jaskrawym zgiełku Hollywood Forever Cemetery podczas obchodzonego co roku przez meksykańską część ludności Día de los Muertos, kiedy groby są przystrojone na pomarańczowo i żółto, a wokół roi się od czaszek – skazanych na wieczne szczerzenie zębów, zrobionych z kolorowego cukru i papier mâché. Żadne z tych miejsc nie poruszyło mnie jednak tak mocno, jak cmentarz w tamtej dzielnicy rybackiej, założony na nietypowym planie stanowiącym swego rodzaju kompromis między kołem a kwadratem, w czym dopatrywałam się symbolu tej niesamowitej, urzeczywistnionej utopii – życia, które spogląda śmierci w oczy. Przez długi czas wierzyłam, że w tej osadzie, której nazwa pochodzi od duńskiego słowa „wysepka” albo „miejsce otoczone przez wodę”, ludzie są bliżej życia, i to właśnie dzięki temu, że włączyli zmarłych do wspólnoty, umieściwszy ich dosłownie w jej sercu, zamiast skazywać ich na wygnanie, jak to zwykle czynimy w naszych stronach, choć rozrastające się niepowstrzymanie miasta prędzej czy później i tak wchłaniają oddalone cmentarze.
Dopiero teraz, gdy już kończę pracę nad tą książką, mówiącą w dużej mierze o dekompozycji i destrukcji, zaczyna świtać mi w głowie, że ujrzałam tam zaledwie jeden z niezliczonej liczby sposobów obchodzenia się ze śmiercią, w gruncie rzeczy nie bardziej troskliwy czy nieporadny niż przytoczony przez Herodota zwyczaj plemienia Kallatów, którzy zjadali ciała swych rodziców, natomiast wieść o tym, iż Grecy poddają zwłoki kremacji, wprawiła ich w trwogę. Na pytanie, czy bliżej życia jest ten, kto bezustannie przypomina sobie o nieuchronnej śmierci, czy może raczej ten, kto skutecznie wypiera ją ze świadomości, istnieje bowiem nie mniej sprzecznych odpowiedzi niż w kwestii oceny, co jest bardziej przerażające: myśl, że wszystko się kiedyś skończy, czy też wyobrażenie, że nie ma żadnego kresu.
Niewątpliwie śmierć i związany z nią problem radzenia sobie z czyimś nagłym brakiem przy jednoczesnej obecności jego spuścizny – począwszy od ciała, a na porzuconym dobytku skończywszy – z biegiem czasu domagały się odpowiedzi i prowokowały do podejmowania działań, których doniosłość wykraczała ponad ich bezpośrednie cele, stając się dla naszych najdawniejszych przodków pomostem między sferą zwierzęcą a światem ludzi. Powszechnie przyjmujemy, że tylko człowiek nie wydaje doczesnych szczątków przedstawicieli własnego gatunku na pastwę naturalnych procesów rozkładu, chociaż podobne zachowania można zaobserwować również wśród innych zwierząt wyższych. Słonie na przykład gromadzą się wokół konającego członka stada, przez wiele godzin dotykają go trąbami, raz po raz trąbią ze wzburzeniem i próbują podnieść go z ziemi, nim wreszcie przykryją zwłoki ziemią oraz gałązkami. Co więcej, nawet po wielu latach regularnie odwiedzają miejsca śmierci towarzyszy, do czego bez wątpienia potrzebna jest dobra pamięć, a być może także pewna forma wiary w życie pozagrobowe, niekoniecznie ustępująca naszej, czy to pod względem fantazji, czy nieweryfikowalności.
Śmierć jako cezura jest zaczątkiem dziedzictwa i pamięci, lament żałobny zaś źródłem wszelkich kultur, wypełniających nagłą pustkę i ciszę pieśniami, modłami oraz opowieściami, w których to, co nieobecne, powraca do życia. W doświadczeniu straty, niczym w formie do odlewu, dostrzegamy zarysy opłakiwanego przedmiotu, który w cudownym blasku żałoby staje się nieraz godny pożądania. Jak ujął to pewien profesor zoologii z Heidelberga w przedmowie do tomu z serii Neue BrehmBücherei: „Jedną z cech człowieka Zachodu, które wymykają się racjonalnemu ujęciu, jest fakt, że rzeczy utracone ceni wyżej aniżeli istniejące; osobliwej, trwającej po dziś dzień fascynacji wilkoworem tasmańskim nie da się wytłumaczyć w inny sposób”.
Stosujemy najrozmaitsze strategie, aby utrwalić przeszłość i powstrzymać niepamięć. Jeśli wierzyć przekazom, początki naszego dziejopisarstwa wyznacza ciąg okrutnych wojen między Persami a Grekami, natomiast mnemonika, niemal już zapomniana sztuka pamięci, narodziła się wskutek wypadku, w którym wielu straciło życie: na początku V w. p.n.e. w Tesalii zawalił się budynek, grzebiąc pod sobą biesiadników, natomiast jedyny ocalały, poeta Symonides z Keos, dzięki świetnie wyćwiczonej pamięci odtworzył w wyobraźni zrujnowaną salę i ustalił, gdzie siedzieli poszczególni goście, co umożliwiło identyfikację ciał zmasakrowanych pod gruzami. Do licznych paradoksów wpisanych w formułę albo-albo śmierci oraz życia należy fakt, że kiedy zaczynamy myśleć o zmarłym jako kimś bezpowrotnie utraconym, ból po jego odejściu staje się dwa razy większy i dwa razy mniejszy zarazem, podczas gdy niepewny los osoby zaginionej lub uznanej za zmarłą wpędza jej bliskich w pułapkę zagmatwanego koszmaru trwożliwej nadziei oraz wypieranej żałoby, uniemożliwiając pogodzenie się ze stratą i powrót do codzienności.
Żyć znaczy przeżywać straty. Pytanie o to, co nas czeka, sięga przypuszczalnie początków rodzaju ludzkiego, zwłaszcza że równie niezbywalną, co niepokojącą cechą przyszłości jest jej nieprzewidywalność, czyli także niepewność co do czasu i okoliczności śmierci. Któż nie korzystał nigdy z magii ochronnej słodko-gorzkiego cierpienia na zapas, któż nie zna zgubnej chęci ukojenia obaw przez myślową antycypację? Przewidujemy przyszłe nieszczęścia, wizualizujemy zawczasu możliwe katastrofy, wmawiając sobie, iż uchroni to nas przed przykrymi niespodziankami. W czasach starożytnych pociechę dawały sny: Grecy twierdzili, że na wzór wyroczni zwiastują nadchodzące wydarzenia, nie odbierając wprawdzie przyszłości jej nieodwracalnego charakteru, pozbawiając ją jednak grozy nieoczekiwanego. Niejeden już odebrał sobie życie ze strachu przed śmiercią. Samobójstwo może się wydawać najbardziej radykalnym sposobem triumfu nad niepewnością jutra, choć za cenę skrócenia własnej egzystencji. Podobno wśród darów, które Oktawian August otrzymał na wyspie Samos od posłów z Indii, znalazł się nie tylko tygrys i bezręki młodzieniec o stopach dorównujących sprawnością dłoniom zwykłych ludzi, ale także bramin zwany Zarmarosem, który zamierzał samodzielnie zakończyć swe życie, gdyż do tej pory toczyło się ono dokładnie po jego myśli. Aby mieć pewność, że nie przydarzy mu się już żadne nieszczęście, po dotarciu do Aten, namaściwszy nagie ciało oliwą, wskoczył roześmiany w ogień i spłonął żywcem w niezaprzeczalnych męczarniach, a jego dobrowolna śmierć przeszła do historii, niechby nawet tylko jako ciekawa anegdota, opisana w jednej z osiemdziesięciu niegdyś ksiąg Historii rzymskiej Kasjusza Diona, której treść szczęśliwym trafem przetrwała do naszych czasów. Bądź co bądź wszystko, co jeszcze istnieje, jest po prostu tym, co się zachowało.
Potencjalna wszechpamięć to w gruncie rzeczy niepamięć. Słynna kobieta z Kalifornii, która bez pomocy mnemotechnik potrafi przypomnieć sobie każdy dzień, począwszy od 5 lutego 1980 roku, została uwięziona w labiryncie nawracających wspomnień, stając się nowym wcieleniem Temistoklesa, ateńskiego przywódcy, który znał imiona wszystkich mieszkańców rodzinnego miasta, a mnemoniście Symonidesowi wyznał, iż bardziej niż sztukę zapamiętywania pragnąłby opanować sztukę zapominania: „Bo pamiętam nawet to, czego nie chcę pamiętać, a nie mogę zapomnieć tego, co zapomnieć chciałbym”. Sztuka zapominania jest wszakże czymś niemożliwym, ponieważ każdy znak przedstawia jakąś obecność, nawet jeżeli odnosi się do nieobecności. W encyklopediach figurują ponoć imiona niemal wszystkich mieszkańców Cesarstwa Rzymskiego skazanych na damnatio memoriae.
Z pewnością źle jest zapominać o wszystkim. Gorzej jednak nie zapominać o niczym, ponieważ wiedza powstaje właśnie przez zapominanie. Kiedy rejestrujemy wszystko jedno po drugim niczym elektroniczne nośniki danych, gubimy sens, zyskując w zamian jedynie chaotyczną masę bezużytecznych informacji.
O ile zakładanie archiwów, podobnie jak budowa arki, czyli ich pierwowzoru, może być podyktowane chęcią ocalenia wszystkiego, o tyle atrakcyjne skądinąd pomysły, jak choćby projekt przekształcenia Antarktydy czy nawet Księżyca w centralne, demokratyczne muzeum, gdzie na równych prawach wystawiano by najrozmaitsze wytwory ludzkiej kultury, są nie mniej totalitarne i skazane na porażkę niż marzenie o przywróceniu raju na ziemi, owa archetypiczna tęsknota, wciąż żywo obecna w wyobraźni wszystkich kręgów kulturowych świata.
W zasadzie każda rzecz już od samego początku jest śmieciem, każda budowla ruiną, wszelkie tworzenie zaś zwyczajną dewastacją, podobnie jak dorobek tych dyscyplin naukowych i instytucji, które chełpią się ratowaniem dziedzictwa ludzkości. Nawet archeologia – choćby sprawiała wrażenie niezwykle ostrożnej i pełnej rozwagi w penetrowaniu osadów minionych epok – stanowi formę wandalizmu, natomiast archiwa, muzea i biblioteki, ogrody zoologiczne oraz rezerwaty przyrody są po prostu odgórnie zarządzanymi cmentarzami, gdzie składuje się towary, nierzadko wyrwane z żywego obiegu teraźniejszości, ażeby je zarchiwizować czy wręcz o nich zapomnieć, niczym o bohaterskich czynach i postaciach, których pomniki wypełniają krajobrazy miast.
Trzeba chyba poczytywać za szczęście, iż ludzkość nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie idee, poruszające dzieła sztuki i rewolucyjne wynalazki zdążyła już utracić – czy to wskutek umyślnej destrukcji, czy zwykłą koleją rzeczy. Może się wydawać, że to, o czym nikt nie wie, nie przysparza nikomu trosk. Poglądy wielu europejskich myślicieli nowożytności, zgodnie z którymi cykliczny upadek kultury jest rzeczą sensowną, o ile nie zbawienną, budzą jednak zdumienie. W takim ujęciu pamięć kulturowa byłaby przecież czymś w rodzaju ogólnoświatowego organizmu, którego funkcje życiowe podtrzymuje jedynie sprawna przemiana materii, obejmująca etapy trawienia i wydalania przed każdym przyjęciem pokarmu.
Ten nad wyraz ograniczony i samowładny światopogląd sprawił, że niepohamowane zagarnianie i eksploatację obcych terytoriów, ujarzmianie, zniewalanie i mordowanie pozaeuropejskich ludów, a także unicestwianie pogardzanych kultur można było postrzegać jako część naturalnego procesu, przy czym niewłaściwa interpretacja teorii ewolucji, wedle której przetrwa jedynie najsilniejszy, sprzyjała usprawiedliwianiu dokonanych zbrodni.
Oczywiście możemy opłakiwać tylko to, czego brakuje lub co zaginęło, a więc takie rzeczy, które choć częściowo ocalały lub pozostawiły po sobie jakieś świadectwo, czasem ledwie pogłoskę, na wpół zatarty ślad albo echo echa. Jakże bym chciała wiedzieć, co oznaczają rysunki na peruwiańskiej pustyni Nazca, jakimi słowami kończy się utwór Safony o incipicie φαίνεταί µοι oraz dlaczego Hypatia była uważana za tak wielkie zagrożenie, że nie tylko jej dzieła, ale także ją samą pocięto na kawałki.
Niektóre szczątki wydają się komentować własny los. Weźmy operę Ariadna Monteverdiego, z której zachował się jedynie fragment lamentu zrozpaczonej heroiny: „Pozwólcie mi umrzeć. Któż miałby mnie pocieszyć w tak ciężkim losie, tak wielkim cierpieniu? Pozwólcie mi umrzeć”. Obraz Luciana Freuda, który istnieje dziś jedynie w formie reprodukcji, ponieważ oryginał został skradziony z muzeum w Rotterdamie, a następnie spalony w piecyku łazienkowym gdzieś w Rumunii przez matkę jednego z rabusiów, przedstawia kobietę z zamkniętymi oczyma, wyglądającą trochę tak, jakby spała, a trochę tak, jakby już nie żyła. Z twórczości tragediopisarza Agatona przetrwały z kolei jedynie dwie sentencje zacytowane przez Arystotelesa: „Wszak sztuka i przypadek do się wzajem lgną” oraz „Tej jednej rzeczy nie potrafi nawet Bóg: by się odstało to, co raz już stało się”.
Najwyraźniej właśnie ta jedna rzecz, leżąca poza zasięgiem samego Boga, w każdej epoce staje się obiektem pragnień despotów, których niszczycielskiej woli przekształcania świata nie wystarcza odciśnięcie śladu na teraźniejszości. Aby zdobyć kontrolę nad przyszłością, trzeba się pozbyć przeszłości. Ten, kto ogłasza się założycielem nowej dynastii i źródłem wszelkiej prawdy, musi wymazać pamięć o swych poprzednikach i całkowicie zabronić krytycznego myślenia niczym Qin Shi Huang, który mianowawszy się Pierwszym Cesarzem dynastii Qin, w 213 r. p.n.e. jako jeden z pierwszych w znanej historii rozkazał spalić stare księgi, a wszelkie próby sprzeciwu karał śmiercią albo przymusowymi robotami przy rozbudowie sieci dróg, Wielkiego Muru Chińskiego lub też gigantycznego mauzoleum, wyposażonego w tak megalomańskie dodatki, jak Terakotowa Armia, złożona z naturalnej wielkości figur uzbrojonych żołnierzy, wozów oraz koni, których kopie wędrują dziś po świecie, za sprawą tej bezprecedensowej profanacji jednocześnie podtrzymując i niwecząc wymarzoną przez władcę pamięć o jego osobie.
Podejrzane plany wyrugowania przeszłości rodzą się nieraz ze zrozumiałej chęci, aby zacząć jeszcze raz od nowa. Jak pisze Jorge Luis Borges, cytując fragment z Samuela Johnsona, którego nie udało mi się zlokalizować, w XVII wieku w angielskim parlamencie na poważnie dyskutowano o tym, czy nie należałoby spalić zbiorów archiwum Tower of London w celu wymazania wszelkiej pamięci o dawnych czasach, co miałoby pozwolić na całkowite przeorganizowanie życia społecznego.
Sama Ziemia jest, jak wiadomo, stertą gruzów minionej przyszłości, a ludzkość – skłóconą zbieraniną spadkobierców mitycznych prawieków, które trzeba bezustannie przyswajać i przekształcać, odrzucać i niszczyć, ignorować i wypierać, więc wbrew powszechnemu przekonaniu to wcale nie przyszłość, ale właśnie przeszłość otwiera przed nami prawdziwe możliwości. To dlatego nowe reżimy już od samego początku podejmują wyzwanie jej reinterpretacji. Wszyscy ci, którzy podobnie do mnie byli świadkami historycznego przełomu, ikonoklazmu zwycięzców i obalania pomników, w każdej wizji przyszłości z łatwością dostrzegą odbicie czasów minionych, w którym, dajmy na to, na gruzach odbudowanego zamku miejskiego w Berlinie powstaje kopia Pałacu Republiki.
W 1796 r., czyli roku V według kalendarza rewolucyjnego, na Salonie Paryskim w Luwrze wystawiono dwa obrazy Huberta Roberta, malarza widoków architektonicznych, który uwiecznił zarówno zdobycie Bastylii, jak i wyburzenie zamku w Meudon oraz zbezczeszczenie grobów władców w Saint-Denis. Jeden z rzeczonych obrazów przedstawia projekt przebudowy pałacu królewskiego w Wielką Galerię Luwru – tętniącą życiem, dobrze oświetloną salę z przeszklonym dachem, wypełnioną obrazami i rzeźbami – drugi zaś ukazuje tę samą przestrzeń jako przyszłą ruinę. W miejscu szklanego dachu z pierwszej wizji przyszłości w drugiej widać pochmurne niebo – sklepienie się zapadło, ściany są całkiem nagie, na ziemi leżą potłuczone rzeźby. Tylko Apollo Belwederski, zdobycz wojenna Napoleona, wprawdzie osmalony, ale poza tym bez uszczerbku, góruje nad rumowiskiem. Wśród ruin włóczą się ciekawscy, odgrzebują torsy przywalone gruzem, siedzą przy ognisku. Ze szczelin w pozostałościach sklepienia wyrastają zielone pędy. To miejsce jest utopią, gdzie przeszłość i przyszłość zlewają się w jedno.
Niemiecki architekt Albert Speer posunął się jeszcze dalej, rozwijając spekulatywną teorię „wartości ruin”; całe dziesięciolecia po upadku narodowego socjalizmu twierdził, iż w swoich projektach dla Tysiącletniej Rzeszy – pojmowanej nie tylko metaforycznie – używał możliwie najtrwalszych materiałów, a ponadto brał pod uwagę, jak jego budowle będą wyglądały, gdy zaczną się rozpadać, aby nawet wtedy konkurowały z wielkością ruin rzymskich. Auschwitz natomiast nie bez przyczyny określono mianem „zniszczenia bez ruin”. Ta całkowicie nieludzka architektura przemysłowej machiny zagłady, działając z niezwykłą precyzją i nie pozostawiając śladów, eksterminowała miliony ludzi, a tym samym wytworzyła największą pustkę w dwudziestowiecznej historii Europy, wciąż nieprzepracowaną do końca traumę, która tkwi w pamięci zarówno ofiar, jak i sprawców, a także potomków obu tych grup, niczym nad wyraz trudne do przyswojenia ciało obce. Zbrodnie ludobójstwa uczyniły jeszcze bardziej palącym pytanie: „Na ile w ogóle można pojąć stratę?”, co wielu przedstawicieli kolejnych pokoleń doprowadziło do pełnego rezygnacji, lecz zgoła zrozumiałego wniosku, iż owe wydarzenia wymykają się wszelkiej reprezentacji.
przeł. Kamil Idzikowski