Książki w naturalny sposób splatają się z nićmi naszych emocji, towarzyszących nam podczas lektury krajobrazów, a nawet ulotnych zapachów, przywołanych jakimś trudnym do określenia nastrojem panującym między okładkami. Czułam, że lektura tego zbioru będzie najpełniejsza z widokiem na las i na ule stojące na jego skraju, o tej porze roku ciche.
Bo to ule właśnie mnie tutaj przywiodły. Jeszcze zanim wzięłam tę książkę do ręki, wiedziałam o niej dwie rzeczy: że jest piękna oraz że jedna z jej bohaterek jest pszczelarką. A o tym musiałam przeczytać właśnie w moim rodzinnym domu, wśród wspomnień o wyrojonych ulach, pierwszych żądłach przecinających tkankę mojego ciała, cichym poszumie setek skrzydeł, wirowaniu miodu i szacunku do tych stworzeń. Tutaj też korzeniami sięga moje marzenie o powrocie do bartnictwa. Wróciłam więc, zaparzyłam kawę i z czułością otworzyłam Nie ma takich kobiet, jakbym otwierała rodzinny album. Jeszcze niewiele wiedziałam o tym, co znajdę między kartkami a już ta książka była mi bliska.
Nie musiałam długo szukać, prawdziwie zakochałam się już w pierwszej bohaterce Violetty Nowakowskiej, otwierającej ten zbiór opisywanych z czułością życiorysów, hrabinie Stadnickiej. „Dziwna? Była dziwna”, ale też dystyngowana i pełna pasji. Mówiła płynnie w kilku językach, autorka odnotowała nawet barwę jej głosu oraz sposób mówienia, niezwykle piękny i dbały o poprawność. Hrabina miała niewątpliwy dar zjednywania sobie ludzi, chociaż prawdziwy świat zawsze stanowiły dla niej książki, które kompulsywnie czytała i gromadziła. Jest też początkiem łagodnym (chociaż ówczesny ustrój nie obszedł się z nią łagodnie, pracowała bowiem jako szaletowa w zoo), ale nie zdradzającym nastroju całości. Ten jest bowiem zmienny, całkowicie zależny od charakteru danej postaci. Wprawiło mnie to w prawdziwy zachwyt: wirtuozeria, z jaką Nowakowska oddaje poszczególne rozdziały we władanie swoim bohaterkom. A trzeba przyznać, że bywają one zaborcze i porywające, inne natomiast – wycofane i stonowane. Dzięki tym różnicom poszczególne rozdziały tworzą piękną i wielowymiarową całość. Nie wszystkie bohaterki stały mi się bliskie, nie każdy rozdział czytałam z wypiekami na twarzy, niekiedy od pierwszej strony myślałam „oho, z tą panią to się nie dogadamy!” – ale w tym również dopatrywałabym się siły tego zbioru. Zachwycała mnie ta niespodziewana twardość czy chropowatość, która we mnie rezonowała. Różnica temperamentów, która sprawiała mi przyjemność. Całe szczęście początek dorównał końcowi, tworząc piękną klamrę z kobiet urodzonych w zupełnie innym świecie niż ten, który znamy. Silnych, nieustannie zaczytanych, idealistycznych i upartych. Zbiór zamyka bowiem historia Ewy Unger, sybiraczki, zaangażowanej przy tworzeniu centrum odnowy relacji polsko-niemieckich w Krzyżowej.
Nie chodzi o heroizm czy odwagę, nie tego w tym zbiorze szukam. Bohaterstwo nie należy do pożądanych przeze mnie cech, ryję w poszukiwaniu cichej wspólnoty pasji, sposobów życia, małych i nieznacznych zwycięstw na polu codzienności, odstępstw i dziwactw. Prawdziwymi akuszerkami tego ruchu są hrabiny pracujące jako szaletowe, kobiety łączące macierzyństwo z karierą naukową, matki i żony radzące sobie na swój sposób z żałobą, czytelniczki kompulsywnie znoszące do swoich mieszkań książki. To jest nasz mały heroizm, tak wygląda forpoczta herstorii. Dążyć do takiej wolności wewnętrznej, która pozwala na oddawanie się swoim maniom i namiętnościom. Szukam sojuszniczek wśród kobiet zbyt mało ważnych dla historii. Wertuję strony w poszukiwaniu prezentów z czułości, które mogłabym w sobie później nosić na kolejne lata, do czasu kolejnych spotkań z nieznanymi nikomu bohaterkami. I to wszystko w tym zbiorze znajduję. O tych kobietach czytam jak o starych znajomych i dalekich krewnych; dawno niewidzianych, ale witanych z czułością. Jestem w mocy tej książki, której aura zostaje ze mną jeszcze dugo po lekturze. To tak jak ze wspomnianą w motcie do pierwszego rozdziału śmiercią ważnych dla nas, choć nieznanych nam osobiście osób: mozaika naszej duszy zmienia swój kształt, następuje przeorganizowanie elementów wewnętrznego świata. Poruszenie jak w ulu, kiedy roją się pszczoły. A jednak w tym przypadku nie jest to rozpad, ale inkorporowanie nowych elementów, nowych ludzi. Czuję się jakbym dostrzegła ten rzadko spotykany błysk porozumienia w oku, wyczytane z nich siostrzeństwo. Jestem pewna, że to właśnie działo się między reporterką a jej bohaterkami. W końcu znały się latami, spotykały się co jakiś czas, chodziły razem na zakupy i do kina. Nowakowska poznawała ich rodziny i bliskich, bywała w ich domach i miejscach pracy. To wzruszająca i rzadka dzisiaj sztuka budowania relacji ze swoimi bohaterami, które nie kończą się wraz z napisaniem książki, ale biegną dalej swoim tempem. Tu nie ma miejsca na dystans. Violetta Nowakowska ma oko do szczegółu, brak tu uogólnień. Trudno więc syntetycznie opisać ten zbiór jako całość. Dużo łatwiej natomiast wynieść z niego pełne czułości spojrzenie i zapamiętać emocje. Zachowałam w pamięci kształt stolika nocnego Miry i to, że szympansy, którymi opiekowała się Elżbieta bawiły się w latach dziewięćdziesiątych takimi samymi zabawkami jak ja. Zwijam ten motek emocji i rozwijam z każdą stroną.
Wielość tych wszystkich głosów i nastrojów spajają dwa miejsca na mapie Wrocławia: Klub Muzyki i Literatury oraz wrocławskie zoo. Niespiesznie pojawiają się w każdej opowieści i zaraz znikają; są tłem dla spotkań i ważnych uroczystości, ilustrując życie i osiągnięcia postaci. Ale to czysto symboliczny łącznik, zapowiadający dwie ważniejsze opozycje, które wyróżniają ten zbiór na tle podobnych projektów. Chodzi o wpisane w naszą codzienność nieme opozycje między życiem a śmiercią oraz naturą a kulturą. Mimowolnie stawiamy na dwóch przeciwnych szalach to, co przynależne do świata natury oraz to, co tożsame z kulturą i światem człowieka. Opowieść snuta przez autorkę układa się w całość, znosząc fałszywe opozycje – jej bohaterki płynnie poruszają się po obu sferach. Nowakowska nie idzie na skróty, powracając do wytartej frazy o kobiecie jako tej, która bliska jest naturze. Idzie dalej, pokazując nam życie, w którym zawiera się zarówno wewnętrzny przymus kompulsywnego gromadzenia i czytania książek, prowadzenia bogatego życia kulturalnego, kariera akademicka, rozwój intelektualny, jak i bycie blisko przyrody – czytamy opowieści pasjonatek ornitologii, pszczelarstwa, ogrodnictwa. Bohaterki tomu są erudytkami, intelektualistkami, ale także osobami żywo zainteresowanymi problemami zmian klimatycznych czy wycinek lasów, posiadającymi bliską więź ze zwierzętami i ogromny szacunek do dzikiego życia. Zaskoczyła mnie ta konsekwencja, w której jest miejsce na badania nad genami pszczół i zachowaniami szympansów, ale także na opiekę nad owadami, budowanie karmników i rezygnację ze szkodliwych dla przyrody udogodnień. Wreszcie – jest też tu miejsce na drugą ze wspomnianych przeze mnie opozycji: włączenie do opowieści o żywych licznych tekstów o śmierci. Umieranie w tej książce przestaje być tabu; żałoba zostaje włączona w cykl życia. Portret Danuty Mildyn, sąsiadki z bloku, zbudowany jest wokół nagłej śmierci syna; językoznawczyni Monika Zaśko-Zielińska dzieli się nie tylko swoimi badaniami nad pozostawianymi przez samobójców listami pożegnalnymi, ale także odchodzeniem swojej matki i śmiertelnym wypadkiem męża; drobna Jagoda Mrozek opowiada o kosmetyce zmarłych. Zaskakująco dużo w Nie ma takich kobiet śmierci, a jednak nie wybija się ona na plan pierwszy, nie przytłacza niezwykle bujnego życia. Część bohaterek nie doczekała publikacji, moja ulubiona hrabina zmarła jeszcze w latach osiemdziesiątych. Aż chce się sparafrazować tytuł: „Nie ma już tych kobiet”, ale przecież wiem, że są, układam niekiedy w głowie katalog z moich znajomych, które niezmiennie mnie zadziwiają. I chyba nie ja jedyna tak robię.
Małgorzata Cebrat – bohaterka jednego z rozdziałów – o pszczołach mówi oszczędnie. Jej pasją jest ornitologia, ale ma w sobie także potrzebę działania, umysł inżynierski i „czuły stosunek do biologii”. Jak większość bohaterek nie potrafi funkcjonować bez książek, jednak to pszczoły są najważniejsze. Przez jakiś czas nawet mieszkała z wirówką do miodu w jednym pokoju. Ze mną mieszka tylko pyłek pszczeli zamknięty w szklanej probówce z korkiem, więc w skrytości ducha zazdroszczę jej tej lokatorki. Ta wirówka zresztą jest świetną ilustracją wspomnianej na początku dziwności i urządzania swojego miejsca do życia - zjawiska, które spotykamy na kartach tej książki nieustannie. Podoba mi się to moszczenie w przestrzeni domu, ten matecznik pełen znaków i symboli. Małgorzata na swój układ z pszczołami patrzy przez pryzmat angielskiego słowa Beekeeper – jest więc strażnikiem pszczół. To piękne sformułowanie, jest w nim pewna miękkość, pieszczotliwość. Czytając ten akapit parafrazuję w myślach słowa Olgi Tokarczuk: wreszcie czułość, ta najskromniejsza odmiana miłości, ma swój symbol i emblemat. Z pszczół i z książki Violetty Nowakowskiej.
Violetta Nowakowska, Nie ma takich kobiet, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław, s. 308