Robię sobie niekiedy takie ćwiczenie z próżności. Polega ono na tym, że wyobrażam sobie własny pogrzeb: kto przyjdzie, a kogo braknie, jakie kto złoży kondolencje i czy się popłacze, a w tle jaką piosenkę zagrają. Zdaję sobie sprawę, że tak pewnie przemawia pycha, więc uprzedzę, że moja wyobraźnia podpowiada raczej skromną imprezę, ale w ćwiczeniu chodzi o coś bardziej istotnego, bo o fundamentalne przekonanie filozoficzne, które głosi, że każdy człowiek sprowadza się do związków, w jakie wchodzi i do tego, co kto o nim może powiedzieć, jak i za co ją czy go pamięta.
Czytelnik Cudzych słów ląduje jakby na stypie głównego bohatera, któremu zabrane jest prawo głosu. Benedykta doświadczamy jako zapośredniczonego w opowieściach innych narratorów o nieprzypadkowo ewangelicznych imionach: od ojca, przez dwie kobiety życia, przyjaciela, nauczyciela i ucznia, czy nawet klasycznego „złego bliźniaka”. Dzięki temu zabiegowi książka przyjmuje formę zbioru przeplatających się apokryfów, z których wyłania się mozaikowy obraz Benedykta. Sam Wit Szostak zdradza takie ujęcie fabuły, ale czytanie Cudzych słów jako apokryfów jest tym bardziej uzasadnione, że prezentowana historia nosi znamiona niby-ewangelii. Benedykt jest przecież prorokiem, kimś kto raz zapoznany, wprowadza człowieka na drogę, z której nie wraca się jako ta sama osoba. Tym, kto wtajemnicza, zadaje pytania o wiążących odpowiedziach i nadaje sens życiu, przy czym sam zawsze znajduje się jakby krok przed innymi. Wie więcej od innych, bo inaczej patrzy.
Ten prorocki rys bywa nieznośny, zaś sama postać Benedykta w całej swej tajemniczości, odsłanianiu tego co zasłonięte przed oczyma postronnych śmiertelników-czytelników, jest też bohaterem antypatycznym. Gdyby odciąć cały ten nawis filozoficznego bogactwa w jakie Benedykt zostaje przystrojony, to deklaratywna głębia życia głównego bohatera staje się grą cieni, bardzo świadomie reżyserowaną przez Szostaka. Człowiek, którego książkowa Weronika określa jako boga, jest i niewdzięcznym synem, pysznym uczniem czy nieodpowiedzialnym ojcem. Właściwie nie wiadomo na czym polega jego głębia, skoro popełnia największą zbrodnię literackiego bohatera, kradnąc czyjeś historie. Złodziejstwo dokonuje się tu wielopłaszczyznowo, zarówno na poziomie tekstu, jak i metatekstowo, bo Benedykt żyje wampirycznie – tylko dzięki pamięci innych bohaterów, kosztem ich samych. Wszyscy narratorzy mówiąc o Benedykcie stawiają siebie na drugim planie, niekiedy dramatycznie próbując wkraczać w plan pierwszy. Konstruują główną postać „Cudzych słów” przez rezygnację z siebie samych. Benedykt jest tylko tym, kim widzą go bliscy.
W ten sposób Cudze słowa stają się wyjątkowym eksperymentem literackim. Szostak z niezwykłą sprawnością buduje każdą z postaci, wprowadzając ją z całym tłem, bagażem życia i swoistym językiem. To oni są żywymi ciałami, na których żeruje Benedykt i to dzięki nim zostaje unieśmiertelniony. Ich uczucia, niekiedy ogromnie bolesne i poruszające (jak choćby we fragmentach Józefa), nie stanowią jednak zaledwie osnowy dla historii głównego bohatera, lecz stają się historiami samymi w sobie. Imponuje tu talent pisarski Szostaka, bo przecież Szymon mówi zupełnie innym głosem niż Jakub, Paweł inaczej niż Jan, a Weronika to nie Magdalena (której partia jest zresztą najpiękniej przedstawioną opowieścią). Ciekawie jakby to wyszło w eksperymencie stylometrycznym.
Cudze słowa są więc powieścią dialektyczną, bo jest w nich ciągły ruch czy napięcie rezygnacji z siebie i budowy własnej osoby poprzez opowiadanie o „tym drugim”. „Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie, ten je zachowa” mówi nie wprost Szostak w powieści będącej nie tylko dzięki wyjątkowym zabiegom formalnym, lecz przede wszystkim sprawnemu poprowadzeniu przez nie kilku równoprawnych, pochłaniających czytelnika historii, jedną z najbardziej interesujących pozycji w literaturze polskiej 2020 roku.
Wit Szostak, Cudze słowa, Powergraph, Warszawa, 2020, s. 279