Zwykła dziewczyna
„Zanim nadeszli „Normalni ludzie", autorka „Normalnych ludzi” napisała tę inną książkę, która przyniósł jej sławę przed „Normalnymi ludźmi”. A o niej pisze Karol Kleczka
Fajnie ci się czytało Normalnych ludzi? Sięgnij po książkę, bez której nie byłoby Normalnych ludzi. Gdy słyszę o Sally Rooney, to zazwyczaj zaliczam bingo złożone z: (1) blurbów gwiazd, (2) opinii, że ta książka nie przypadnie każdemu do gustu, (3) porównania do „Normalnych ludzi”. Bez tych trzech elementów ze świecą szukać tekstu o wydanej właśnie po polsku debiutanckiej powieści Irlandki. A szkoda, bo chociaż pewnie Barrack Obama nie czyta Rozmów z przyjaciółmi co noc do poduszki, tak jak sami wiecie co, to jednak Sarah Jessica Parker połknęła ją w jeden dzień, a Taylor Swift miała wrażenie czytania w jej myślach. Czyli czyta się dobrze!
Żarty na bok, bo Rozmowy z przyjaciółmi Sally Rooney to nie tylko ćwiczenia przed książką, która otwarła serca milenialskich czytelników, ale szalenie interesujący niemal pamiętnikarski zapis z życia psychicznego dwudziestojednolatki, która mierzy się z poważnymi problemami tożsamościowymi. „Bobbi powiedziała mi, że według niej nie mam «prawdziwej osobowości», ale zapewniła, że to komplement. W zasadzie zgadzałam się z jej oceną. Cokolwiek się działo, zwykle czułam, że mogę powiedzieć lub zrobić dowolną rzecz i dopiero potem stwierdzić: aha, oto kim jestem” – deklaruje na samym początku Frances, narratorka i główna bohaterka książki. Kim jest Frances? Z każdym kolejnym obejrzeniem w lustrze jest jej w książce coraz mniej, a Ronney fascynująco prowadzi czytelnika przez ten proces.
Podobno tytułowe rozmowy stanowiły literacki punkt wyjścia dla Sally Rooney, ale właściwie nie ma ich w książce za wiele. Zdecydowanie najwięcej dzieje się w tym, co Frances mówi o sobie. Patrząc z zewnątrz, to dziewczyna z prowincji, która wraz ze swoją partnerką, wspomnianą Bobbi, przyjeżdża na studia do Dublina. Dziewczyny występują jako poetki-performerki i w trakcie jednego ze slamów poznają małżeństwo bogatych trzydziestoparolatków wziętych prosto z jakiegoś irlandzkiego żurnala. Melissa i Nick są „bold and beautiful”, piękni i porywający, ona to eseistka i fotografka, on to bajecznie przystojny aktor. Nie trzeba długo czekać, by między Frances i Nickiem zawiązał się romans, który powierzchniowo stanowi główną oś fabularną Rozmów z przyjaciółmi. „Powierzchniowo”, ponieważ uczucia odsłaniają to, czego nie widać na pierwszy rzut oka, a bohaterowie zaczynają nabierać autentycznych cech – na czele z Frances i jej poważnymi problemami egzystencjalnymi.
W głównej bohaterce Rozmów z przyjaciółmi miesza się nieustanna pogarda do siebie samej z potrzebą autentycznej afirmacji i wobec tych dwóch uczuć zostaje rozpisana cała relacja romansowa z Nickiem, konflikt z Mellisą czy powiększający dystans do Bobbi. Rozmowy z przyjaciółmi to rozpisany na kilka miesięcy proces bolesnej kreacji siebie samej przez Frances, która choć bardzo pragnie, to nie czuje się ani trochę niezwykła czy ciekawa. Nie jest to proces żenujący, choć Rooney bez sentymentu względem głównej bohaterki operuje jej wstydem, niekiedy wprowadzając czytelnika w takie sytuacje, w których zdecydowanie nie chciałby się znaleźć – czym tylko podbija swój pisarski kunszt.
Frances dziesiątki razy powtarza, ze jest śmieciem, zaś jej codzienne czynności to coraz trudniejsze przepracowywanie kreacji jaką dla siebie tworzy. Nieustannie porównuje się z Bobbi, zaś jej nienawiść własna jest tak silna, że czytelnik w sumie nie wie co widzi w niej ten półbóg Nick. Sam romans początkowo ma jakiś wymiar erotyczny, ale szybko staje się elementem gry władzy nad samą sobą i autokreacją Frances, która czerpie siłę z możliwości opanowania partnera. Z czasem bohaterka zaczyna tracić kontrolę nad związkiem, a zaczyna zmierzać w objęcia autodestrukcji. Ostatnim obiektem, nad którym Frances panuje, jest jej ciało, lecz również ono przypuszcza zdradziecki atak na swoją właścicielkę.
Problemy z akceptacją rozciągają się na wiele sfer jednocześnie: cielesną, psychiczną, czy ekonomiczną. Rooney analizuje bohaterkę przez pryzmat jej pochodzenie z niemal rozbitej, choć utrzymanej siłą tradycji irlandzkiej prowincji ubogiej rodziny. Ojciec pije i wymaga opieki, matka-heroska pracuje za dwie i mimo wszystko „jakoś go kocha”, a Frances nie znajdzie w domu żadnego punktu odniesienia, który mógłby jej dać jakieś poczucie własnej wartości. Na tym tle pojawia się charakterystyczny dla Rooney wątek klasowego wstydu bohaterki, która trafiając do wielkiego miasta zawsze będzie tą przyjezdną, obcą i gorszą od zamożnych autochtonów. Nie da się przecenić tego tła jako kontekstu dla zawiązania relacji Frances z Nickiem, który nie tylko jest przystojnym aktorem, ale niemalże dublińskim dziedzicem.
Tym ciekawszy jest fakt, że moment najpoważniejszego zakwestionowania logiki posiadania (w tym posiadania kontroli nad sobą) następuje w kościele. Dotknąwszy osobistego dna, Frances doznaje niemal mistycznego uniesienia, bo jak to z takimi uniesieniami bywa, rodzi się ono w nocny ciemnej, kompletnej pustce podmiotu. Tym samym Rooney wprowadza w powieści przestrzeń parareligijną: „Komu zawdzięczałam, że tu jestem, że myślę to, co myślę? Innym ludziom, takim, których znam bardzo dobrze i takim, których nigdy nie poznałam. Czy jestem sobą, czy nimi? Czy to ja, Frances? Nie, to nie ja. To oni” – myśli Frances w trakcie spontanicznej modlitwy. „Czy zdarza mi się robić sobie krzywdę, czy nadużywam kulturowego przywileju białości, na który w żaden sposób sobie nie zapracowałam, czy korzystam z cudzej pracy, czy używałam redukcjonistycznych iteracji teorii gender do tego, aby uniknąć poważnych rozterek moralnych, czy mam trudną relację z własnym ciałem? Owszem. Czy chcę być wolna od bólu, a więc oczekuję, że inni również będą wolni od bólu, od bólu, który jest mój, a więc również ich? Tak, tak” – powtarza, a ja nie wiem na ile czytać tę scenę serio, a na ile jako głęboko osadzoną ironię Rooney, która sprowadza ból swojej bohaterki do wizji zjednoczenia z bólem każdego istnienia. Nieco zbyt żenujące, by czytać na poważnie, jeszcze biorąc poprawkę na ironię mojego i Rooney pokolenia, lecz z drugiej strony to przecież pewna naturalna konsekwencja praktyk umartwienia, którym w ciągu powieści skrupulatnie poddaje się Frances. Dlaczego tak się tego faktu czepiam? Ponieważ jeśli to zamierzona, zupełnie poważna konsekwencja budowy postaci przez Rooney, to jej powieść niepostrzeżenie zjeżdża w stronę zaskakująco konserwatywną. Wolnomyślicielstwo bohaterki kreującej się na podmiot monadyczno-nomadyczny to tylko przebranie, skoro właściwą prawdą o niej samej, jest doświadczenie przedpojęciowej wspólnoty wszystkich ze wszystkimi, ponadosobowego kościoła cierpiących.
Kolejnym, zdecydowanie mniej naładowanym metafizycznie, ale niewątpliwie ciążącym kulturowo tropem, który ujawnia zaskakująco konserwatywne brzmienie powieści Rooney, jest jej umiejętna gra takimi elementami jak odkrywanie i zasłanianie ciała Frances. Są dwie sceny, na przykładzie których bardzo dobrze widać jak pracuje ten motyw. Po raz pierwszy wtedy, gdy dziewczyna znajduje się u witalnego szczytu, przebierając się w płaszcz Nicka. Po raz drugi, gdy kompletnie bezbronna i fizycznie rozbita Frances, zostaje okryta przez kochanka ręcznikiem. Chociaż obie sceny są zdają się jakoś dialektycznie sprzężone (w jednej ona zakłada płaszcz, w drugiej okrywa ją Nick), to jednak Frances pozostaje w obu w pełni zależna od mężczyzny, który zupełnie szczerze niewiele do fabuły wnosi prócz tego, że sobie funkcjonalnie jest. Coś o nim wiemy, widać, że w tle są grane jakieś problemy z zamożnymi rodzicami, jest rysa depresji, ale Nick to nadal książę z bajki dla brzydkiego kaczątka z prowincji. Metafora dysponowania odzieniem wyraźnie pokazuje, że to właśnie partner sprawuje nad Frances pieczę i stanowi o jej poczuciu wartości. Jej wartość bądź to unosi się, bądź opada, w zależności od kondycji relacji z mężczyzną.
Jeśli emancypacja Frances ma się dokonać, to tylko przez związek z Bobbi, będący przewrotnie związkiem szalenie tradycyjnym, bo opartym na ideale miłości bezinteresownej i spontanicznej. Dziewczyny wprawdzie deklarują, że ślub to przeżytek, ale ich relacja właśnie dlatego oferuje jakąś przestrzeń komfortu dla głównej bohaterki, bo w stosunku do Bobbi Frances naprawdę nie musi udawać kogoś innego, ale może być sobą, nie zadając sobie pytań o to, kim jest. Komfort wynika z zaufania przyjaciółce-partnerce, która sama powierza jej siebie i nie oczekuje niczego w zamian.
Może właśnie na tym polega rynkowy sukces Sally Rooney i jej popularność? Najbardziej lubimy te historie, które już znamy i Rozmowy z przyjaciółmi po raz kolejny przepracowują powszechny schemat powtarzany w większości utworów romantycznych – kochać dostatecznie dobrze, a nie pod założony wzór i wyśrubowane wymogi. Możemy spędzić godziny na debatach o subwersywnych strategiach tożsamościowych czy miejskiej rewolucji urbanistycznej, toczyć zajadłe, choć bezkrwawe retoryczne walki, a niekiedy pójść na istotną manifestację, ale zasadniczo po prostu pragniemy czuć się bezpiecznie i być akceptowani. Pragniemy móc opuścić gardę, zbastować i spokojnie siedzieć w tych kapciach, pić herbatę, a potem się poprzytulać czy coś. Późnokapitalistyczny habitus wygody prowadzony w wynajętym poddaszu z Netflixem na rzutniku i playlistą ze Spoti to wielkomiejski raj na wyciągnięcie ręki, nic więc dziwnego, że i Lena Dunham, i Barrack Obama, tak znakomicie się w nim odnajdują. I my też. Nie wszystkie dramaty są z Kena Loacha, na co dzień wystarczy dramacik z Sally Rooney.
Sally Rooney, Rozmowy z przyjaciółmi, tłum. Łukasz Witczak, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2021, s. 334